Jeszcze do niedawna Millenialsi, czyli osoby z pokolenia Y, urodzone między 1982 a 2000, myśleli o sobie głównie w kategoriach ludzi odważnych, dynamicznie zmieniających pracę, mających liczne znajomości (nieważne, że w dużej mierze z Facebooka) i takich co to nie muszą mieć mieszkania, bo przecież mogą wynajmować. I nagle najstarsi Millenialsi mają 35 lat. Powoli budzą się ze snu o postrzeganej w krzywym zwierciadle wolności, na śmieciowych umowach, bez zdolności kredytowej i z „ostatnim dzwonkiem” na dziecko. A rodzice, którzy dotychczas pchali w nich każdy grosz, chuchali i dmuchali, mówią „a ja w twoim wieku”.
35-letnia Aneta z Warszawy, pracuje w marketingu. Jeszcze po studiach, kiedy dostała się na staż „po kierunku”, rodzice byli z niej dumni. Potem wspierali ją, gdy brała ślub z licealną miłością. Para nie decydowała się na dziecko, bo Aneta wciąż była na śmieciowych umowach, a poza tym mieszkała w wynajętym mieszkaniu.
W gruncie rzeczy Aneta marzyła, że pewnego dnia razem z mężem rzucą wszystko i wyjadą, jak pary z kolorowych czasopism, w podróż dookoła świata albo chociaż w poszukiwaniu siebie do Indii. To była jednak sfera marzeń. W realu, im bliżej było do trzydziestych urodzin, tym w rodzinnych rozmowach pojawiało się więcej trudnych pytań: Kiedy dziecko? Jakie macie plany mieszkaniowe? Dlaczego nie idziesz po etat do szefa?
- I wtedy powiedzieliśmy rodzicom, że z planów na przyszłość nici, bo się rozwodzimy. To był dla nich cios. Usłyszałam wtedy, że niszczę jedyną stałą, której doczekałam się w swoim życiu, a do tego „ludzie wezmą na języki całą rodzinę”. Nikogo nie interesował fakt, że między mną i już ex mężem, uczucia po prostu się wypaliły – mówi. Z hołubionej córki trafiła do szeregu straconych, tam, gdzie od dwóch lat był już jej brat. On miał nieślubne dziecko „tylko” z dziewczyną.
Aneta z bratem mieli wyjątkowo trudno, bo ich matka była niezwykle odważną i przedsiębiorczą osobą, która jednocześnie potrafiła zająć się rodziną. Przez lata jeździła po świecie, skupowała stare meble, handlowała antykami. Wybudowała dom, kupiła kilka działek, które dziś są warte majątek. Dorobiła się i jest z tego dumna. Mąż, w porównaniu do żony, był finansowym dodatkiem, ale przynajmniej był na swoim – przez lata zajmował się księgowością. W sumie tworzyli zgodne małżeństwo, doczekali się dwójki dzieci. Rodzina jak z obrazka, na której rysy postawiły dzieci.
- Bardzo trudno mi się pogodzić z tym, że rodzice, którzy zawsze stawiali mnie za wzór i byli ze mnie dumni, nagle unikają z innymi rozmów na mój temat, a przy okazji różnego typu życzeń mówią, że chcieliby, żebym była taka jak kiedyś i odnalazła siebie sprzed lat. To absurdalne, że nawet urodziny są momentem sporów – mówi Aneta, która prawdę o relacjach panujących w domu rodzinnym, stara się skrzętnie ukrywać przed światem. – Nie chcę tłumaczyć się innym z tego, że nie jestem do niczego – mówi.
Ojcowie - bohaterowie rodziny, dzieci - całkiem zwyczajne
Podobne odczucia mają dziś 30-letni Paweł i 29-letnia Aleksandra. Młodzi, których łączy jedno: idealni ojcowie, którzy marzą, aby dzieci poszły w ich ślady. Ojciec Pawła w dobrych czasach wyjechał do Libii. Do dziś jest bohaterem rodziny i nie ma takiego, który mógłby się z nim równać.
Ojciec jest wręcz legendą, bo pojechał w nieznane i zarobił. Kupił mieszkanie, jedno, drugie. A Paweł i jego pięć lat młodsza siostra nie robią „nic niezwykłego”, oboje poszli w branżę sprzedażową. Poza tym nie zrobili nic ponad przeciętność.
Ojciec Aleksandry jest prawnikiem i chciałby, żeby córka poszła w jego ślady. A ona wybrała pracę w mediach społecznościowych, pomaga markom zaistnieć m.in. na Facebooku. - I to jest zawód?! – słyszy nieraz od ojca, który wypowiadając te słowa, zawsze ma pogardliwym wyraz twarzy i kręci z niesmakiem głową.
Chuchali, dmuchali, oceniają
W szeregach pokolenia Y nie brakuje osób, które nie radzą sobie z przyklejoną powszechnie etykietą super przebojowych, ponadprzeciętnych, mobilnych ludzi, wyjątkowo skutecznych, którzy na pstryknięcie palców mają to, co chcą. Dziś – punktowani dodatkowo przez rodzicieli (którym jakby z oczu spadły klapki) - zaczynają podsumowywać swoje dotychczasowe osiągnięcia. I tak jak Aneta, Paweł i Aleksandra zaliczają życiowego doła.
- Wielu rodziców dzisiejszych trzydziestolatków popełniło błąd nadopiekuńczości. Chcieli im dać to, czego sami w dzieciństwie nie mieli, chronili przed różnymi przeciwnościami życiowymi, osłaniali przed życiowymi frustracjami. Tak chowane dzieci mają trudności z tym, aby odnaleźć się w dorosłym świecie - mówi dr Marlena Kossakowska, psycholog Uniwersytetu SWPS z Sopotu. Te trudności pogłębia też fakt, gdy nagle nadopiekuńczy rodzice stwierdzają, że popełnili błąd i stają się (na stare lata swoje i dzieci) wymagający.
Pracowy fart rodziców, drugi raz się nie zdarzy
Tymczasem Millenialsi przegrali pokoleniowy wyścig szczurów – przynajmniej w kategorii „praca” – nie tyle przez nadprzyrodzone zdolności rodziców, ile przez sprzyjającą rodzicom sytuację społeczno-gospodarczą. - Na rynku pracy pokolenie Milenialsów nie ma szans na zrobienie tak spektakularnych i szybkich karier zawodowych, jakie robili ich rodzice. Transformacja systemowa w latach 90. stworzyła szansę znalezienia dobrej pracy, szybkiego awansu, dobrych zarobków. Okres transformacji był wyjątkowy z różnych powodów i trudno porównywać sytuację na rynku pracy wtedy i teraz – ocenia dr Małgorzata Sikorska, socjolog rodziny z Uniwersytetu Warszawskiego.
Obrazuje to idealnym przykładem. - Pod koniec lat 90. robiłam badania na temat postrzegania sukcesu zawodowego. Rozmawiałam z młodymi ludźmi, którzy zrobili kariery, pamiętam opowieść jednej z respondentek, która wprost stwierdziła, że gdy rozpoczynała pracę, jej jedynym atutem była dobra znajomość języka angielskiego. Nie miała kierunkowego wykształcenia i nie przeszkadzało to w podjęciu pracy i robieniu kariery w dużej, międzynarodowej korporacji z branży spożywczej, która wówczas wchodziła na polski rynek. Czy dziś jedynie ze znajomością angielskiego można dostać pracę, awansować, mieć pod sobą zespół? Oczywiście nie, takich karier już nie da się powtórzyć – mówi.
Spłata kredytu? Trzeba się było ustawić
Zwrot historii wyraźnie sprzyjał rodzicom, a już Millenialsom niekoniecznie, mimo to rodzice w ostrych sądach mają tendencje do wyolbrzymiania swoich zasług.
- Kiedy myślę o pokoleniu, które dorabiało się w latach 90. myślę, że silnie na ich poczucie sukcesu życiowego oddziaływały nie tyle ich działania, ile czynniki zewnętrzne. Właśnie one, tak jak pozytywnie wpłynęły na ich ścieżkę zawodową, tak samo ułatwiły, chociażby dostęp do mieszkań - mówi dr Małgorzata Sikorska.
Mieszkania za grosze dla kolejarzy, górników, to życiowy sukces? - Dla mojego ojca kolejarza tak, bo jak mówi „wiedział jak się ustawić”, a ja dałam się wkręcić w kredyt na trzydzieści lat. I nie ma znaczenia, że spłacam rata po racie górę pieniędzy, że daję radę, że nie zalegam. Krytyka, ciągła krytyka - mówi Dorota, która przez ciągłe przytyki ojca coraz rzadziej odwiedza rodziców.
Rodzice chętnie zamiatają pewne – bardzo istotne szczegóły – pod dywan. Zarówno wartość mieszkań, które dostawali za grosze, jak i ziemia, którą często otrzymywali w spadku, poszybowały w górę. – Mój ojciec wykupił tzw. zakładowe mieszkanie za kilka tysięcy złotych, a moja matka dostała od dziadka ziemię, którą podzieliła na działki. Teraz mieszkanie, za które on zapłacił bodajże 6 tys. zł jest warte ponad 200 tys. zł, a ziemia otrzymana w spadku ma wartość ok. 100 tys. zł za jedną działkę. A takich działek ma trzy – mówi Karol, który pochodzi z Lubelszczyzny, z wykształcenia magister, z zawodu kasjer w lokalnym markecie.
Chłopak, jak wielu jego znajomych, rozważa migrację. Kłopot w tym, że w Szkocji, w której od lat jest już jego brat, też zrobiło się ciężko. Wyjazd oznaczałby więc tylko to, że mógłby zostać kasjerem za granicą, a rodzice mogliby się chwalić, że dwóch snów zbija kokosy w Szkocji. Warto? Karol nie wie, bije się z myślami licząc, że rodzice pozwolą mu sprzedać jedną działkę i wybudować się na drugiej. Póki co nie podjęli decyzji komu i jak się skapnie.
Rozwód. Co ludzie powiedzą?
Millenialsi muszą radzić sobie też z porażkami – jak definiują je rodzice - na gruncie osobistym. Gigantyczny oręż w brutalnej walce daje im GUS. Ze statystyk porównawczych wynika, że na przełomie lat 80. i 90. ub. wieku w Polsce rocznie zawierano ok. 250 tys. nowych małżeństw, a w 2013 r. było ich nieco ponad 180 tys. Na początku transformacji rodziło się ok. 550 tys. dzieci rocznie, tymczasem w 2013 niespełna 370 tys.
Co więcej, dynamicznie rośnie liczba dzieci rodzących się w związkach pozamałżeńskich. Na początku lat 90. w takich związkach rodziło się ok. 6-7 proc. dzieci, w 2000 r. już ok. 12 proc., tymczasem już w roku 2013 było ich już ponad 23 proc.
- Moim zdaniem, nieuprawnione jest narzekanie starszych pokoleń, że kiedyś rodzina była trwalsza, lepsza, taka bardziej „rodzinna”. Wiemy, że wskaźnik rozwodów był niższy, ale czy to oznacza, że więzi pomiędzy małżonkami były silne? Czy to pozwala założyć, że małżeństwa były szczęśliwe i z tego powodu się nie rozwodzono? Niekoniecznie. To wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane. Nie ma sensu idealizowanie „dawnych” czasów, a dyskredytowanie obecnych – ocenia surowo dr Małgorzata Sikorska.
Dodaje też, że obecnie relacje pomiędzy rodzicami i dziećmi wydają się bardziej emocjonalne, być może silniejsze. Dzisiaj młodzi rodzice wyjątkowo starają się dbać o własne dzieci, o ich rozwój poznawczy i emocjonalny, są przekonani, że wspólne spędzanie czasu z dziećmi jest bardzo ważne. Myli się ten – zaznacza dr - kto uważa, że w PRL-u rodzice po 16 wracali z pracy i poświęcali wolny czas na zabawy z dzieckiem. Niekoniecznie. Często szli stać w kolejce. „Obrazek” dziecka z PRL, które bawi się na podwórku i ma klucz na szyi to nie tylko mit.
Niezdrowe uzależnienie. Pokolenie Y musi nadać życiu własne znaczenie
Z wielu badań wynika, że dla młodych rodzice są autorytetami. To może też tłumaczyć, dlaczego dzieciom - nawet dorosłym - zależy na doścignięciu, ba prześcignięciu osiągnięć swoich rodziców i frustrację - gdy nie udaje się tego osiągnąć.
- Tymczasem z badań nad dobrostanem wynika, że gdy nie udaje się osiągnąć jednych wartości, wtedy należy rozwinąć się w innym kierunku. Ważne jest, aby się zaktywizować, zaangażować w coś, aby nadać sens nawet rzeczom obiektywnie marnym. Najważniejsze jest nadać własne (nigdy cudze) znaczenie - mówi dr Marlena Kossakowska, psycholog Uniwersytetu SWPS z Sopotu.
Poza tym, jak mówi psycholog, można zadać sobie pytanie: co się stało z moimi rodzicami? Czy to oni w biegu za materialnymi sprawami, karierą, poczuciem, że fajnie się jest pochwalić dziećmi i ich osiągnięciami, nie zatracili tego, co najważniejsze, czyli wartości. Może to oni nie wiedzą jak żyć? - Trzeba sobie zadać na nowo pytanie, co jest wartością w naszym życiu? Może być tak, że wartości dzieci i rodziców są zupełnie odmienne. Rodzice punktują dzieci jedynie w kategoriach mieć albo stawiają na rodzinę w aspekcie prokreacji, a dla osób z pokolenia Y znaczenia nabrała odpowiedzialność za partnera i relacje interpersonalne - ocenia psycholog. Czy w takim układzie można czuć się gorszym?