Mój konkubent był katem. Znęcał się nade mną trzy lata. Wielokrotnie dzwoniłam na "Niebieską Linię", miałam przynajmniej kilka "niebieskich kart" ofiar przemocy. Nigdy nie czułam się bezpiecznie. I nadal się boję, że on może kiedyś stanąć pod moimi drzwiami – mówi Anna, matka dwójki dzieci. Ofiara przemocy domowej, która wciąż boi się, że jej oprawca kiedyś powróci.
Anna mieszka sama z dwójką dzieci w Warszawie. W centrum miasta, w dzielnicy uważanej za ekskluzywną. To w jej mieszkaniu przez ostatnie trzy lata, za zamkniętymi drzwiami odbywał się dramat. Konkubent pił i bił. Anna wyrzucała go z domu. On wracał, klęczał na wycieraczce, prosił o wybaczenie. Po "miesiącu miodowym" znowu zaczynał bić, ubliżać, znęcać się fizycznie i psychicznie nad Anną
– Proszę pani to nie W-11, usłyszałam kiedyś jak po raz kolejny chciałam uzyskać pomoc dzwoniąc na "Niebieską Linię". Zresztą trudno się było dodzwonić, bo oni mają dyżury, a po 22.00 chyba mieli mniej operatorów. A przecież większość awantur domowych najczęściej zaczyna się właśnie wieczorami. Dzwoniąc tam nie potrzebowałam pogadanki tylko interwencji – mówi Anna w rozmowie z naTemat.
Kobieta żyła w domowym koszmarze, ciągle w huśtawce nastrojów. Kiedy wyrzucała przemocowego konkubenta z domu, dzwoniła jego mama i przekonywała, że muszą się pogodzić dla "dobra syna". Ale przemoc wracała. Z coraz większą intensywnością. Kobieta wreszcie założyła agresywnemu parterowi sprawę w sądzie.
– Początkowo nie miałam dowodów, bo obdukcja w Polsce jest płatana: kosztuje dwieście złotych. Ja wtedy zarabiałam miesięcznie 1500 złotych, plus jeszcze pięćset złotych kredytu. Na utrzymaniu dom i dwójka dzieci. Dwieście złotych na obdukcję, to naprawdę było dla mnie bardzo dużo – mówi Anna.
– Chciało mi się śmiać przez łzy, kiedy usłyszałam na "Niebieskiej Linii", żebym sobie kupiła kamerę i nagrywała z ukrycia wszystkie awantury. Podobnie radził mi dzielnicowy. "To może pan mi kupi tą kamerę", powiedziałam mu kiedyś, bo już miałam dosyć tych nieżyciowych rad.
Na szczęście Annie pomogła lekarka-internista. Wydała jej zaświadczenie, w której była dokumentacja przemocy domowej. Nie tylko jej, ale też jej dzieci. Kiedy bowiem agresja przeniosła się na syna i córkę, Anna wreszcie zrozumiała, że będzie tylko gorzej.
– Jestem twarda i nie jest łatwo mnie złamać. On próbował zrobić to na wszystkie sposoby. Nie udało mu się, ale gdy ofiarami stały się także dzieci, postanowiła nie czekać, aż wydarzy się w naszym domu tragedia – mówi nam Anna.
– Moim zdaniem "Niebieska Linia" jest rzeczą bardzo potrzebna, lecz trzeba ją zmodernizować. Nie może działać na zasadzie pogadanki i "radź sobie kobieto sama". A przecież, gdyby funkcjonowała w odpowiedni sposób, można by ocalić przed domowymi oprawcami wiele osób – uważa nasza rozmówczyni.
Anna wciąż nie uzyskała od sądu zakazu zbliżania się konkubenta do rodziny. Sama utrzymuje dzieci, ojciec syna nie płaci alimentów i nie wiadomo gdzie się aktualnie znajduje. Kobieta miała "niebieską kartę", ale ta jest tymczasowa i obowiązuje w przypadku, kiedy agresor mieszka razem z rodziną, albo wyprowadza się na krótko.
– Nigdy nie mam pewności, czy jak wrócę do domu, to np. zastanę go pod drzwiami. Już parę razy miałam podpalaną wycieraczkę, kiedy nie chciałam go wpuścić. Ostatnio dzwoniłam na policję, gdy on stał pod naszym domem i chociaż dokładnie opisałam jak wygląda, a nawet w co jest ubrany, policja jakoś nie potrafiła go znaleźć. Od dawna nie liczę na żadne instytucje, tylko jak zwykle na siebie – podsumowuje rozmowę Anna.