Świat mięsem stoi. Marta Zaraska, dziennikarka naukowa, postanowiła się temu przyjrzeć. Ponad 300 stron poświęciła wyjaśnianiu powodów ludzkiej miłości do mięsa. Co warto podkreślić - miłości, która trwa od 2,5 mln lat. "Mięsoholicy" wychodzą na polskim rynku rok po światowej premierze. Czy bardzo nas zdenerwują? Momentami tak. Mnie do tego stopnia, że inaczej patrzę już na schabowe od mamy. Zdecydowanie bardziej jednak wzbudza refleksję nad kondycją ludzkości i samym sobą.
Marta Zaraska: (śmiech) Nic porywającego. Bułkę z serem. Nie jest to moje typowe śniadanie. Normalnie jem co innego.
Może bułkę z szynką? Na pierwszych stronach "Mięsoholików" wyznaje pani, że jest wegetarianką, którą ciągnie do mięsa.
Czasami je podkradam, jak nikt nie widzi, ale to bardzo rzadko się zdarza. Np. kiedy znajomi przychodzą na pizzę i ktoś nie zje jednego kawałka z plasterkiem pepperoni. Z kolei jakieś 4 razy do roku jem ryby, głównie dlatego, że mieszkam we Francji i bywa, że nie mam wyboru. Właściwie więc 100 proc. wegetarianką nie jestem. Przyznaję się bez bicia. A z drugiej strony, mam wegańskie zapędy. Jestem nieco skomplikowana (śmiech)
I chyba wcale w tym nieodosobniona. Nawet wegetarianie i weganie szukają substytutów mięsa. Coś do niego ciągnie. Pytanie, czy to powód do wstydu.
Uważam, że jako ludzkość powinniśmy ograniczyć spożywanie mięsa. To konieczne, chociażby dlatego, że ogromnie wpływa na ocieplanie klimatu. Wiemy, że produkcja mięsa i wszystkich produktów zwierzęcych - mleka, sera itd. jest tak samo za nie odpowiedzialna w takim samym stopniu, co cały transport. Gdybyśmy nagle przestali jeść mięso, to z perspektywy globalnego ocieplenia, byłoby tak, jakby wszystkie samoloty i auta zniknęłyby z powierzchni Ziemi. Tak od ręki.
Brzmi to co najmniej nierealnie i radykalnie.
Przechodząc na wegetarianizm czy weganizm, jednocześnie od czasu do czasu sięgając po kiełbasę, narażamy się na komentarze typu: "O, taki z ciebie wegetarianin albo weganin". Nie jestem zwolenniczką radykalizmu. Uważam, że jeżeli ktoś ograniczył spożycie mięsa o choćby 95 proc., nie wolno się go czepiać. To nikomu nie wychodzi na dobre. Tylko zniechęca innych do spróbowania takiej diety. Przecież nigdzie nie jest powiedziane, że do końca życia człowiek rezygnujący z mięsa ma zakaz zbliżania się do kiełbasy i kotleta schabowego.
A fakt, że jest pani Polką, może tłumaczyć taki stan rzeczy?
Nie, bo mnie nie ciągnie do polskiego mięsa. Ciągnie mnie raczej do kiełbasy pepperoni i bekonu. (śmiech)
Mówię o tej polskości, bo napisała pani, że jedzenie mięsa jest częścią kulturalnego kodu.
Mięso było kiedyś, dawno temu, dla nas dobre. Gdyby jednak nasi przodkowie mieli masło orzechowe albo groch czy kasze, może teraz napisałabym zupełnie inną książkę, tłumaczącą dlaczego tak kochamy masło orzechowe czy groch. Tak jednak wyszło, że nasi przodkowie nie mieli wielkiego wyboru i uzależniliśmy się od mięsa.
Ale podobno mięso zrobiło z nas ludzi...
To zaczęło się jakieś 2,5 mln lat temu. Mięso stanowiło tzw. wysokiej jakości dietę, było naładowane kaloriami i białkiem. Dzięki mięsu mógł nam urosnąć mózg.
Czyli to przypadek?
Masło orzechowe czy ryż z fasolą, których nie było. Też mogłyby stanowić taką dietę wysokiej jakości, ale ich nie było.
Co nam jeszcze dało mięso?
Ułatwiło nam wyjście z Afryki. Mięso jest wszędzie mniej więcej takie samo - i jadalne. Łatwiej było przemieszczać się mięsożercom, niż roślinożercom, którzy w nowych lokalizacjach, wśród nowej fauny, ryzykowali zatrucie, Da się więc powiedzieć, że mięso zaprowadziło nas na inne kontynenty.
Skoro tak, nie warto chyba od niego uciekać...
To duże nieporozumienie - że jeżeli coś robiliśmy w przeszłości, to już zawsze trzeba to robić. Nasi przodkowie dowodzili jednak, że jest inaczej - adaptowali się, zmieniali dietę w zależności od sytuacji. Przejście na mięso wymusiła zmiana klimatu. Dzisiaj, jeśli rzeczywiście chcemy iść w ślady przodków, powinniśmy uczyć się od nich zdolności adaptacji. A my próbujemy uparcie zostawać przy swoim.
Ze strachu?
Z przyzwyczajenia. Nie lubimy zmian co do zasady. Badania wykazują, że jakakolwiek zmiana, w tym diety, wywołuje u nas stres. Piszę o tym w mojej książce. Ale poza nawykiem, znaczenie ma też smak mięsa, kultura, wychowanie, presja społeczna i przemysł mięsny.przez które odejście od mięsa jest trudne i nieprzyjemne.
A propos przemysłu mięsnego, poświęciła mu pani rozdział i porządnie zdziwiłam się, jak wielkie ma on macki.
Jego roczne przychody w USA są wyższe niż PKB całej Ukrainy. To gigantyczne pieniądze. Przemysł mięsny robi wszystko, co może, by ich nie stracić. Bardzo ciekawe, że często ludzie, których sponsoruje przemysł naftowy i którzy w jego imieniu zaprzeczają istnieniu globalnego ocieplenia, to ci sami ludzie, którzy są rzecznikami przemysłu mięsnego. To te same nazwiska. I często są to ludzie pracujący również dla przemysłu tytoniowego.
Z pełnym przekonaniem mówią nam, że potrzebujemy mięsa, bo np. ma niezbędne dla nas białko.
Cała ta białkowa obsesja jest w znacznym stopniu związana z promocją przez przemysł mięsny. Dużym problemem jest choćby to, że przemysł mięsny sponsoruje badania naukowe. Jeśli pani widzi w piśmie naukowym artykuł, z którego wynika, że białko zwierzęce jest dla nas wyjątkowe dobre, to jest bardzo prawdopodobne, że stoją za tym pieniądze przemysłu mięsnego.
Dostaje pani jakieś pogróżki?
Na szczęście nie. Słyszałam jednak oskarżenia o to, że jestem opłacana przez przemysł wegetariański (śmiech). Każdy, kto przeczytał moją książkę, wie, że niczego nie promuję, przytaczam jedynie dane, nie mówiąc już, że przemysłu wegetariańskiego jako takiego, de facto nie ma.
Przyzna też pani chyba, że na wegetarian patrzy się wciąż jak na wariatów. Jednymi z pierwszych, czego się dowiedziałam z książki, byli ci pod wodzą niejakiego Jakuba. Brata Chrystusa.
Według niektórych badaczy, był prawdziwym bratem Jezusa albo mówiło się, że tak było, choć to oczywiście kontrowersyjne. Tak czy inaczej, wspierającą go sektę tworzyli wegetarianie, interpretujący słowa Boga, że raj - idealne miejsce był wegetariański. Inaczej sądził św. Paweł, który ostatecznie wygrał z Jakubem. Później i tak powstawały kolejne wegetariańskie sekty, zawsze uznawane za grupy heretyków. Jednym ze sposobów ich wykrywania za czasów inkwizycji sposobem była choćby komunia. Wegetarianin - heretyk nie przyjąłby opłatka, czyli de facto ciała Chrystusa.
Większość ludzkości stanowią dziś mięsożercy.
Fascynuje mnie to, że spożycie mięsa ciągle rośnie. Nieco ponad rok temu, na jesieni 2015, WHO ogłosiła, że mięso przetworzone jest substancją rakotwórczą wymienianą obok azbestu, a mięso czerwone jest prawdopodobnie rakotwórcze. Media w USA bardzo to nagłośniły. I wydawałoby się, że jeśli w świat idzie przekaz,w wielkim skrócie: bekon jest podobnie rakotwórczy co azbest, to ludzie chociaż się ograniczą. Miesiąc później okazało się, że konsumpcja czerwonego mięsa na terenie Stanów Zjednoczonych wzrosła o 5 proc.
Pani była wychowana na mięsożercę?
Zjadłam w życiu ogromne ilości mięsa (śmiech). Za to, że przestałam, obwiniam mojego męża. Mieszkaliśmy w Kanadzie, w prowincji, która słynie z masowej produkcji steków. Z tego względu, widzi się mnóstwo ciężarówek z krowami jadącymi na rzeź. W drodze do pracy ciągle je mijałam i trochę mnie to męczyło. Mąż zaczął się ze mnie podśmiewać. Za każdym razem, kiedy szliśmy do sklepu i chciałam kupić mięso, słyszałam: "Ugotujesz małą krówkę?". Nie wiem skąd mu to się wzięło, bo on sam jadał mięso, ale zaczęłam łączyć to mięso z ową krówką i rzeźnią... Nie planowałam za to rezygnować z kurczaka, po prostu z czasem... przestał mi smakować.
Wielu osobom wystarczy zobaczyć film z rzeźni.
To się przytrafiło mojemu mężowi. Wiele lat po tym, jak zostałam wegetarianką, stwierdził, że obejrzy film, którego narratorem jest Paul McCartney ["If Slaughterhouses had Glass Walls" - przyp.red., do obejrzenia tu]. Podszedł do tego z otwartym umysłem, jest naukowcem. Po seansie nigdy więcej nie tknął mięsa.
Mi się przypomina za to opowieść nauczycielki od biologii o kurczaczkach rażonych prądem...
W czasie pisania książki, byłam kiedyś w rzeźni uniwersyteckiej. Przeszłam całą ścieżkę, od momentu, gdzie krowy wchodzą i szłam tak jakbym sama była jedną z nich. To było dość traumatyczne. Chociaż muszę przyznać, że obecnie ważniejszym powodem, dla którego przestałam jeść mięso, jest zmiana klimatu.
Dlaczego?
Mam małą córkę i myśl o tym, co się dzieje, co będzie i jak może wyglądać jej dorosłe życie, czasem mnie przeraża. Z drugiej strony widzę, że gdybyśmy przestali jeść mięso, w dużym stopniu przyczynilibyśmy się do rozwiązania problemu. A tak szukamy rozwiązań typu: ograniczać jazdę samochodem i brać krótszy prysznic. W porównaniu z przejściem na wegetarianizm, to bardzo niewiele zmienia.
Z jakiegoś powodu wegetarianie są wciąż w mniejszości. Czy problem, poza wymienionymi wcześniej, leży też w - jak to pani napisała - neofobii i neofilii?
Neofobia wzięła się stąd, że nasi przodkowie musieli być bardzo ostrożni, wybierając posiłek. Nie wiadomo było, czy przypadkiem coś ich nie zatruje. Z drugiej strony szukali nowego, dlatego, że gdyby tego nie robili, nie wiedzieliby, co się nadaje do jedzenia. Wszyscy wszystkożercy, my, ale i szczury czy karaluchy, mają ten sam dylemat. Musimy walczyć ze strachem przed nowym i z ciągotą do starego. Niektórzy z nas idą w jedną stroną, inni w drugą.
Więcej zostaje przy mięsie.
Do neofobii skłonność mają ci, którzy np. nigdy nie spróbują sushi, bo to takie dziwne. Częściowo to wynik wychowania, częściowo jest to uwarunkowane genetycznie. Dużo łatwiej byłoby im, gdyby zamiast rzucać się w radykalny wegetarianizm i próbować od razu jeść sałatki z arguli w sosie curry, robili sobie choćby sojowe schabowe z ziemniakami. To zmniejszy szok.
Może kotlet z soi posmakuje bardziej, niż ten mięsny...
W USA działa duży ruch na rzecz jedzenia mięsa ze szczęśliwych zwierząt. Ale problem z tym myśleniem jest taki, że to na dużą skalę po prostu niemożliwe. Obecnie na ziemi jest 7 mld ludzi. Jeśli wszyscy chcieliby jeść tyle mięsa, co ludzie Zachodu, zabrakłoby na hodowlę tego mięsa planety. Jedyną metodą, abyśmy mogli jeść tak dużo mięsa, jest taśmowe zabijanie zwierząt. Niestety.
Pisząc o tym, czuła pani bezsilność?
Może nie bezsilność, ale najgorszym było dla mnie czytanie podręczników dla osób studiujących przemysł mięsny. Ulotka Greenpeace'u to przy tym nic. O wiele brutalniejsze i bardziej przykre są zdania napisane suchym, technicznym językiem, np. "Przyłóż nóż tutaj...". Pamiętam, że musiałam co chwila robić sobie przerwy.
Rozdział o masowej produkcji mięsa i niewyobrażalnym stresie może wiele osób zdenerwować.
To nie było moim celem. Kiedy zwierzę się stresuje, jego mięso ma gorszą jakość. Takie trafia do sklepu np. na styropianowej tacce, z papierkiem zbierającym sączącą się z niego wodę. Stres w czasie transportu i zabijania powoduje zmianę w tkankach zwierzęcia - tak, że mięso później ową wodę traci. Wraz z nią wychodzi hemoglobina, barwiąc papierek tacki na czerwono. I to świadczy o problemie.
I nie ocenia pani tego. Zresztą na próżno szukać jakichkolwiek ocen w "Mięsoholikach". Zdziwiło mnie to.
Jestem dziennikarką naukową, nauczyłam się nie oceniać. Prywatnie też staram się tego nie robić, bo uważam, że nic dobrego z oceniania nie wynika. Poruszanie kwestii etyczno-moralnych nie działa. Ale owszem, sądzę, że z perspektywy naszej planety, byłoby lepiej gdybyśmy przestali jeść to mięso. Może zastąpi je niedługo mięso z probówki.
Uważa pani, że ludzie rzucą się na laboratoryjną kiełbasę?
Początkowo będzie bardzo droga, ale będzie. "Czyste" mięso to dokładnie to samo mięso, które jemy, tylko, że jest zdrowsze, bez antybiotyków i hormonów, bez kosztów dla planety czy dla zwierząt. Wyprodukowanie go nie zajmie tyle przestrzeni, co konwencjonalnego mięsa. Dzisiaj 1/3 terenów rolniczych idzie na produkcję mięsa i produktów zwierzęcych. Te tereny są niewydajne. w 2050 r. będzie nas jakieś 10 mld. Mięso z in vitro uwolniłoby przestrzenie, pozwoliłoby wykarmić świat. Laboratorium przeraża, ale mnóstwo rzeczy, które jemy powstaje w laboratoriach - tak zaczyna wiele jogurtów, ciastek etc. Nie ma w tym nic strasznego.
To i tak trochę zaboli...
Zmiany są dużo mniej bolesne, gdy wprowadza się je powoli, np. bezmięsny poniedziałek 2 razy na miesiąc to jakieś rozwiązanie. Pomóc może też nagradzanie się. Po wegetariańskim posiłku, zjedzmy sobie lody. Chodzi o to, by podchodzić z wyrozumiałością do siebie i innych.
Marta Zaraska –dziennikarka naukowa, współpracuje m.in. z "The Washington Post", "Scientific America", "Polityką". Ghostwriter. Autorka "Mięsoholików", historii o ludzkiej obsesji na punkcie mięsa.
Napisz do autorki: karolina.blaszkiewicz@natemat.pl