– W świetle księżyca czarnoskórzy chłopcy wydają się być zupełnie niebiescy – mówi jeden z bohaterów do Chirona, zagubionego chłopca z biednej dzielnicy, którego historia okazała się nie mieć sobie równych w 2016 roku. Jest wiele powodów, dla których przyznanie "Moonlight” najważniejszej statuetki podczas oscarowej gali jest zaskakujące. Dla polskiego widza może być ono kompletnie niezrozumiałe.
Zaczyna się od szorstkich ujęć niczym z kultowego serialu o handlu narkotykami, "Prawo ulicy”. Nie ma tu może niesławnych "wież”, ale są smutne blokowiska i opuszczone mieszkania, w których można się schronić przed napastkinami. Na rogu zawsze stoi chłopak, który sprzeda ci kawałek nieba dzielony na działki. Co jakiś czas ktoś podjedzie do niego drogim samochodem, by skontrolować biznes. Mali chłopcy małpują starszych i bezlitośnie tłuką mniejszych, słabszych i tych, którzy nie pasują do tego brutalnego świata. W opowieści Jenkinsa pod te wszystkie kategorie podpada Chiron.
Historia o jego dorastaniu ma w sobie coś z "Boyhood” i trochę z bogato ilustrowanego muzyką, przejmującego klimatu znanego z kina Wang Kar Waia czy Xaviera Dolana – tę subtelną elegancję i pełne znaczenia momenty, które, jak w życiu, pojawiają się, gdy nie jesteśmy na nie przygotowani. Barry Jenkins odrzucił wszystko co zbędne, skacząc po różnych momentach życia Chirona i spokojnie zatrzymując się na dłużej tam, gdzie działo się coś istotnego. Obraz nie jest pełny, ale kiedy możemy poznać kogoś całkowicie?
Emocje na przemian pęcznieją i nikną, a my zaczynamy rozumieć, że pod skorupą tych szorstkich facetów kopiących leżącego, za maską ćpunów i ich dilerów, gdzieś tam w środku są prawdziwi ludzie - z krwi, kości, emocji i właściwiej sobie wrażliwości. Pokazanie tego w tak przejmujący sposób, do którego "La La Land” nawet się nie zbliżył, jest największym sukcesem reżysera "Moonlight”.
Dobrze się stało, że oscarowy faworyt utalentowanego Damiena Chazelle'a, jednak nie dostał tej najważniejszej statuetki dla najlepszego filmu. O ile bowiem ilość pracy włożonej w "La La Land”, dbałość o szczegóły i żonglowanie kulturowymi tropami w filmie były po prostu zachwycające, brakowało w nim tego, co tutaj dostajemy z nawiązką - niebanalnej i trzymającej w niepewności do ostatniego kadra opowieści. Takiej, która sama w sobie byłaby ważna i wzruszająca, a nie dopełniałaby jedynie zapierające dech widowisko.
Na dodatek, o ile Emma Stone i Ryan Gosling przechodzili u Chazelle samych siebie, tańcząc, śpiewając i prezentując nam serie emocjonalnych rozterek, to bohaterowie, których przyszło im zagrać, byli jednak schematyczni. "Moonlight” zgrabnie ucieka od stereotypowych postaci. Tutaj każdy ma do opowiedzenia jakąś historię, a za jego postępowaniem kryją się nieoczywiste, nie zawsze racjonalne motywy.
Sukces "Moonlight” przypomina nam to, o czym za sprawą skutecznej machiny marketingowej Hollywood zdążyliśmy zapomnieć – że Oscary to nagroda nie międzynarodowa, ale amerykańska. Polskiemu widzowi opowieść o zmagającym się z codziennymi problemami Chironie może wydać się egzotyczna, a decyzja o przyznaniu statuetki niezrozumiała. Dzielnice biedoty, w których wybór dla młodych chłopców jest w zasadzie jeden – albo dilować, albo kupować narkotyki – i w obu przypadkach prowadzi za kratki, to dla nas planeta raczej odległa. Na dodatek wszyscy bohaterowie to Afroamerykanie, z których problemami nie spotykamy się na co dzień.
Niemniej Jenkinsowi udało się zagrać również na bardziej uniwersalnych nutach. Radzenie sobie z przemocą, dorastanie w dysfunkcyjnej rodzinie, podejmowanie decyzji, które zaważą na całym dorosłym życiu. Bronienie własnej tożsamości i śledzenie, jaki wpływ ma na nią otoczenie, z którego wyrastamy. Prawdziwą przyjemność sprawia podpatrywanie, a jaki sposób główny bohater i jego przyjaciel zmieniają się w ciągu trzech dekad, na przestrzeni których rozciąga się akcja filmu. Z małego chłopca wyrasta umięśniony, twardy mężczyzna, który na co dzień skrzętnie skrywa wszelkie oznaki wrażliwości - tylko czasami zdradza go niepewne spojrzenie.
A więc, po chwilach niepewności, również w Delby Theatre, gdzie na moment pomylono koperty z tytułem zwycięzcy, mamy nagrodę dla filmu, który jeszcze kilka lat temu nie miałby na nią szans. Produkcji artystycznej, niszowej, wbrew niesławnemu #oscarssowhite opowiadającej o życiu Afroamerykanów i której główny bohater jest na dodatek homoseksualistą. W dobie pochłaniających miliony dolarów superprodukcji, z których każda poprzednia jest podobna do kolejnej, docenienie tego subtelnego dramatu to naprawdę wielka rzecz.