Telewizja Polska konsekwentnie brnie w kierunku wojenno-patriotycznym. Twórcy "Czasu honoru” i "Bodo” wpadli na kolejny genialny pomysł - wziąć trzy dziewczyny i pokazać ich poświecenie dla narodu polskiego pod ostrzałem kałasznikowów. Wszystko byłoby pięknie i po Bożemu, gdyby nie to, że nie bardzo wiadomo, dla kogo jest to serial - w każdym razie nie dla widza, którego kontakt z małym ekranem nie kończy się na "Plebanii” i "Klanie”.
"Wojenne dziewczyny" opowiada o losach Irki, Ewki i Marysi, trzech dziewcząt, które II wojna światowa zaskoczyła w różnych momentach życia. Irka, panna z dobrego domu, przeżywa nalot na szpital, w którym pracuje. Złodziejka Ewka wykorzystuje sytuację, by wyrwać się z więzienia. Marysia ucieka z żydowskiego getta i rusza do Warszawy, żeby odzyskać pieniądze powierzone przez jej ojca zaufanemu bankierowi. Nad głowami huczą wybuchy wystrzałów, a ich losy splatają się w jeden.
Przed emisją serialu była nadzieja, że coś się w produkcji polskich seriali ruszy - zapowiadano nowe twarze, aktorów, którzy "grają zawsze i wszędzie" miało być niewielu - ani cienia Adamczyka, ani kropli Karolaka czy Małaszyńskiego, za to młodziutkie Aleksandra Pisula, Vanessa Aleksander i Marta Mazurek. Dziewczyny faktycznie nie zdążyły nam się jeszcze znudzić, ale naznaczył je inny mankament, szerzący się wśród polskich aktorów serialowych jak grypa w grudniu - aktorstwo nazbyt teatralne przeplatane okazjonalnie z aktorstwem drętwym.
Ale to nic, być może młode aktorki potrzebują trochę czasu, by się rozkręcić. Wybaczylibyśmy im te emfatyczne westchnienia, gdyby reszta była w porządku. Niestety - nie jest. Zakładam, że dialogi w polskich serialach to temat licznych postmodernistycznych rozpraw doktorskich. Przykład - rodzina Marysi dopiero co trzymana była na muszce przez hitlerowców. Szybki twist, oprawcy ni stąd ni zowąd wypadają z mieszkania. Otarłszy się dopiero co o śmierć ojciec inteligentnie rzuca w kierunku pochlipujących córek i żony — Wiecie, teraz może być różnie. — Ano może, wszystko się zmieni, ale durne, nie mające sensu kwestie bohaterów pewnie już z nami zostaną.
Widz bardzo szybko orientuje się też, że w "Wojennych dziewczynach" znajdzie wszystkie elementy udanej produkcji zdaniem polskiej telewizji - wewnętrzną moralną przemianę głównych bohaterów, walkę o ideały i całkowicie nieprawdopodobne sceny przywodzące realizm magiczny rodem z "Klanu" i "M jak Miłość". Dwie wątłe dziewczyny obezwładniające rosłego niemieckiego oficera, który na dodatek nie zorientował się, że jedna z nich nie odbezpieczyła pistoletu, którym do niego celuje? Drugiej bez trudu udaje się go przywiązać chustką do klozetu? Stąd już tylko krok od śmierci w kartonach Hanki Mostowiak.
Najwidoczniej założeniem twórców było to, by "Wojenne dziewczyny" bardziej przypominały kobiece opery mydlane niż "Kompanię braci". Dlatego akcent kładzie się na związki bohaterek z mężczyznami, ich relacje z matkami i ogólnie rzecz biorąc kwestie obyczajowe. Dramat okupowanej Polski jak na razie pokazywany jest w wersji ultra light - bohaterkom wciąż cudownie wszystko uchodzi na sucho. Nie mówiąc już o tym, że zdążyły się nawet porządnie ubrudzić w kurzu walących się kamienic, a ich piękne sukienki i loki pod koniec odcinka pozostają równie nienaganne, co w jego pierwszych minutach.
Ostatecznie więc długo zapowiadany wiosenny hit TVP po pierwszym odcinku nie robi oszałamiającego wrażenia. Szczególnie jeśli w serialach szuka się czegoś ciut więcej niż miłego, kompletnie oderwanego od rzeczywistości zapychacza wieczoru.