Piotr Gąsowski rozlicza się w książce ze swoich porażek. "Mam twarz telewizyjną i nie będę za nią przepraszał"
Oskar Maya
19 marca 2017, 08:06·10 minut czytania
Publikacja artykułu: 19 marca 2017, 08:06
Aktor teatralny i filmowy. Showman i ulubieniec publiczności. Piotr Gąsowski właśnie zrobił rozliczenie ze swoim życiem i karierą. Popularny "Gąs" napisał książkę: "Co mi w życiu nie wyszło". Przezabawną. Ale na zabawie się nie kończy, bo aktor jednocześnie pisze o rzeczach ważnych.
Reklama.
Aż pięć lat zajęło Ci spisanie życiowych niepowodzeń…
Ale z przerwami. To były wspomnienia rozsypane i wrzucone do kapelusza. Ich kolejność w książce jest zupełnie przypadkowa, podobnie jak prozaiczna jest jej geneza. Miałem mieć stronę internetową, która ostatecznie nie powstała, a na niej notkę biograficzną. Poprosiłem paru kolegów, żeby mi ją napisali. Ponieważ z tych tekstów nie byłem zadowolony, usiadłem i sam zacząłem pisać. "Wylało" mi się jednak więcej niż zamierzałem… Kiedy miałem gotowe prawie dwa rozdziały, poprosiłem Rafała Sławonia, z którym redagowaliśmy teksty do "Tańca z Gwiazdami", który wtedy prowadziłem, żeby przeczytał to, co mi się wówczas "ulało". Ja intuicyjnie nie chciałem tego robić. Jak się później okazało – słusznie.
Wypuściłeś strumień myśli.
Bo wtedy nie następuje autocenzura. (śmiech) Typowo amatorskie podejście, ale w tym przypadku jedyne słuszne. Nie chciałem również tzw. ghost-writera, który przychodzi i spisuje wszystko za ciebie. Umówiłem się za to z Czesławem Apiecionkiem, znanym agentem literackim. – "Panie Piotrze, po co pan to pisze? Dla pieniędzy, czy po to, żeby zostawić po sobie jakiś ślad?". Odparłem, że dla pieniędzy na pewno bym tego nie zrobił… Na co on: "A wie Pan, że to jest na bestseller?" ( śmiech). Spytał również, czy mógłbym dopisać pięć rozdziałów na Targi Książki w Krakowie. Byłem trochę zafrasowany, bo przecież nie jestem zawodowcem. Ale udało się te rozdziały napisać w terminie. Trzy wydawnictwa były zainteresowane moim pisaniem. Finalnie nic wówczas z tego nie wyszło.
Dlaczego?
Wyjechałem z Anią do Włoch, gdzie skradziono mi komputer i materiały do książki. Byłem załamany, bo nie zrobiłem kopii zapasowej. Próbowałem odtworzyć ten materiał, ale nie wychodziło. Nic na siłę.
Oprócz wątków żartobliwych w książce pojawiają się też wątki poważniejsze. Na przykład: jak sobie radzisz z postrzeganiem Ciebie jako celebryty?
Trudno jest utrzymać harmonię między sztuką a komercją. Osobiście nie potępiam nikogo, kto co drugi dzień udziela wywiadów do tzw. prasy brukowej, czego sam akurat nie robię. Z jednej strony jest to jednak wpisane w ten zawód, bo niewątpliwie fajnie jest istnieć w otoczce ogólnie pojętego sukcesu. Z drugiej strony warto rozmawiać o profesji, której się oddajemy. Kiedy ostatni raz czytałeś rzetelną recenzję spektaklu?
Założę się, że dawno temu. Zamiast tego w relacji z premiery znajdziesz informacje, kto był w co ubrany albo z kim przyszedł. Opowiem następującą historię: jest 40-lecie teatru Kwadrat, tłum fotoreporterów. Aktorzy i celebryci taśmowo wchodzą na ściankę. W kącie siedzi Janek Kobuszewski, który przecież już prawie nigdzie nie chodzi. Była to zatem jedyna okazja, żeby mu zrobić zdjęcie, porozmawiać. Marek Siudym podchodzi do jednego z fotografów i pyta, dlaczego Jankowi nikt nie robi zdjęć. Ten fotoreporter, zresztą jeden z fajniejszych w tej branży, trochę speszony odpowiedział: Marek, nie było zamówienia…
Smutne.
Ale ten fotograf powiedział całą prawdę o zapotrzebowaniu mediów. To jest po prostu głupie i takie… nieprzyszłościowe!
Zasugerowałeś w książce, że nie grasz w filmach w Polsce, bo branża Ci zazdrości. Reżyserom może się nie podobać, że jeździsz luksusowym kabrioletem.
Chociaż podałem to w sposób humorystyczny, jest w tym ziarno prawdy. W Polsce wytworzył się podział na aktorów filmowych, estradowych i telewizyjnych. Zauważ, że spośród aktorów, którzy prowadzą programy w telewizji, jako jeden z nielicznych nadal wykonuję swój wyuczony zawód. Występuję w teatrze, gram w serialach… Lubię jedno i drugie. A prowadzenie programów uwielbiam! Być może powinienem nazwać to już swoim pierwszym zawodem. I nie przeprowadzam gradacji, co jest lepsze lub "bardziej ambitne".
Ale Twoi koledzy potrafią lamentować, że w Polsce z teatru się nie wyżyje i aby przeżyć, trzeba się "sprzedawać" w "Tańcu z gwiazdami" czy innym show.
Nie uważam tego za sprzedawanie się! "Taniec z Gwiazdami" jest pięknym programem, który dał mi wiele radości i odmienił moje życie! Ale z drugiej strony, kiedy parę lat temu dostałem angaż do rosyjskiego filmu fabularnego, uznałem – nie wiem, dlaczego – że przed próbnymi zdjęciami muszę powiedzieć reżyserowi, iż prowadzę "Taniec z gwiazdami". A to jest wspaniały artysta, każdy rosyjski aktor chciałby u niego grać. Idę więc do niego i to mówię. On na mnie spojrzał i pyta autentycznie zdumiony: "I czto, bo ja nie poniał?". – No... czy to nie będzie panu przeszkadzać? "A o czym ty gadasz, co to ma za znaczenie dla mnie?!" – wykrzyknął, ucinając temat.
Ale z drugiej strony Robin Williams, z którym też grałeś, był trochę zaskoczony, że w Polsce jesteś bardziej rozpoznawalny od niego…
Tak, to było zabawne w kontekście jego i moich osiągnięć światowych (śmiech). Robin Williams, świeć, Panie, nad jego duszą, też wywodził się z kabaretu czy form stand-upowych. Nawet będąc u szczytu kariery aktorskiej lubił wystąpić w klubie. Billy Cristal prowadził galę rozdania Oscarów, Whoopie Goldberg to samo. To tylko u nas producenci mają z tym problem.
Inny przykład: zaczepia mnie kiedyś znany producent: Piotruniu kochany! Jak ja cię lubię, ale czemu nie grasz w filmach? Patrzę na niego trochę zdumiony, ale pytam w końcu, dlaczego w takim razie do mnie nie dzwoni. A on: Piutruniu, możesz wierzyć lub nie, ale telefon do Ciebie zgubiłem… Jestem chyba ich wyrzutem sumienia. Wciśnięty w szufladę "telewizja", gdzie zarabia się pieniądze "łatwiej, przyjemniej, wygodniej". W takich sytuacjach zawsze powtarzam: to wyjdź na estradę nie jako Hamlet, poeta z Wesela czy jakaś inna postać z dramaturgii; wyjdź jako "ty" z imienia i nazwiska i spraw, żeby ludzie na widowni przestali jeść przysłowiową kiełbasę i skupili się na tym, co masz do powiedzenia.
Twarz masz mocno "telewizyjną".
I nie będę za nią przepraszał. Gdybym jeszcze raz miał podjąć wszystkie moje zawodowe decyzje, zrobiłbym tak samo.
A obsadziłbyś siebie w "Wołyniu" albo "Domu złym" Smarzowskiego?
No pewnie! Przecież miałem zajęcia z tymi samymi profesorami, uczono mnie tego samego, u Hanuszkiewicza grałem wiele ról dramatycznych. On w ogóle widział we mnie tragika. Pod powłoką vis comica zobaczył pana młodego z Wesela, alter ego Gombrowicza. To były poważne role dramatyczne i prawdziwe szarpanie flaków. Ale ja uważam, że zagrać w komedii jest o wiele trudniej.
Każdy aktor tak mówi.
Nie każdy. Tragik ci powie: wy tam lekką muzę uprawiacie, a my ludzi do łez doprowadzamy. Ale ja nie chcę znowu robić żadnych podziałów. Bo i teatr kostyczny jest potrzebny, i koturnowy, i ten nowoczesny, brutalny. Ale i seriale są potrzebne, telewizja czy kino rozrywkowe. Apeluję, żebyśmy sami nie byli sobie wilkiem. To, że akurat tutaj się znaleźliśmy, to zazwyczaj jest czysty przypadek. Nagle idziesz do jakiegoś malutkiego projekciku i on osiąga totalny sukces. Tego po prostu nie przewidzisz.
A kino ideologiczne? Podobają Ci się filmy o Smoleńsku czy o Żołnierzach Wyklętych?
Chcesz powiedzieć – polityczne? Otwierasz trochę nowy wątek. Uważam, że im o aktorze mniej wiemy – jego poglądach czy preferencjach – tym lepiej. O tym, czy jest homo, czy heteroseksualny, prawicowy czy lewicowy. Dzięki temu aktor staje się dla widza bardziej wiarygodny. Jeżeli chce pójść w politykę, jak Ronald Reagan, powinien zrezygnować z zawodu. Dlatego dla mnie Paweł Kukiz, który jest przecież przyzwoitym chłopakiem, nie może oddzielić swojego życia rockowego od polityki.
Ale czasami polityka sama dopada aktora. Przykładem jest Maciej Stuhr.
Maciej jest inteligentny i bardzo dobrze sobie z tym radzi!
Wróćmy do książki. Opowiadasz historię, kiedy znalazłeś się na planie hollywoodzkiej produkcji. Zagubiony, zawstydzony zbyt dużą przyczepą, czy asystentką, która czytała Ci rolę. Może już dość tych kompleksów wobec Ameryki?
Pamiętaj, że był rok 1997. Do Polski, która całkiem niedawno wyszła z siermiężnego ustroju, przyjechała gwiazda hollywoodzka, czyli wspominany już tutaj Robin Williams, a w niewielkim Piotrkowie Trybunalskim zbudowano miasteczko filmowe z prawdziwego zdarzenia… Wielka rzecz! Czułem się jak we śnie. Budziłem się rano i wydawało mi się, że ktoś mnie tutaj w ch… robi. To nie jest tylko sprawa szkoły teatralnej. Nic dziwnego, że miałem kompleks wschodniego Europejczyka. Mój syn już tego nie ma. Niby dużo widziałem i zwiedziłem, to jednak cały czas chodziłem spięty.
To może dlatego niemal wycieli sceny z Twoim udziałem?
Tego nie wiem. Dostałem dużą rolę, chociaż nie w głównym wątku. Byłem na odprawach, podczas których Williams i reżyser mówili, że super zagrałem. A oni się nie pier*olą. Jak się coś nie podoba, to mówią od razu. To są filmy robione za ogromne pieniądze.
Nawiązując do tytułu książki – czy to była Twoja największa zawodowa porażka?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Chociaż wówczas towarzyszyło mi takie poczucie. Jednak nie ma tego złego – dzisiaj nie miałbym tak ciekawych tematów do książki (śmiech).
Może zwyczajnie nie byłeś jeszcze przygotowany na międzynarodową karierę?
To był 97 rok. Jak asystentka Williamsa wyciągnęła laptopa, to dla mnie był szczyt technologii. Od tego czasu minęło całe pokolenie.
No i nie ma też już w branży producenta Lwa Rywina, który – co by nie mówić – wiele zrobił dla polskiego filmu.
On miał układy tam, gdzie powinien je mieć. Do dziś nie pojawił się facet, który potrafiłby roztoczyć wokół siebie taką aurę jak Rywin. Z tym jego cygarem i innymi atrybutami.
Grasz za to zagranicą.
Zagrałem w polsko-rosyjsko-ukraińskiej koprodukcji. To bardzo ciekawe doświadczenie i dowód, że sztuka łącząc ludzi jest ponad wszelkimi konfliktami. Kostiumologami byli Ukraińcy, operatorami Rosjanie. O wojnie w Donbasie praktycznie nie rozmawialiśmy. Świat artystów w ogóle jest inaczej skonstruowany. Według moich obserwacji zdecydowana część rosyjskiego środowiska sprzeciwia się obecnej władzy.
Sztuka powinna być odpolityczniona, ale z tym ostatnio jest wręcz na odwrót.
Przyznaję, nie chciałbym być w jednym szeregu z ludźmi, którzy nie widząc tak rzekomo obrazoburczej "Klątwy" protestowali przed wystawiającym ją Teatrem Powszechnym. Nie widziałem jeszcze "Wołynia", więc nie zamierzam się wypowiadać. Ale to również obrazuje, jak ciężki i niepewny zawód wykonujemy. Jeden poklepie cię po plecach, drugi powie, że zagrałeś do bani. Aktorzy, którzy uważają, że im nie zależy na akceptacji, są hipokrytami. Cholernie nam na tym zależy! Aktora skrzywdzić jest bardzo łatwo. Negatywna ocena powoduje frustracje nieadekwatną do całej sprawy. Ja ciągle sobie muszę powtarzać: No i ch..j, że źle zagrałeś! Przecież nikomu się krzywda nie stała. Nie żebym uważał, iż cały czas gram źle!(śmiech)
Gdybyś zatytułował książkę "Jak osiągnąłem sukces", ten tytuł byłby bardziej adekwatny?
Miałem w życiu tyle pechowych zdarzeń, że kiedy opowiadałem je znajomym przy stole, namawiali mnie, bym je opisał. Nie farmazony, że skończyłem szkołę z wyróżnieniem albo w jakich świetnych filmach grałem. Jednocześnie mam nadzieję, że taka książka daje ludziom satysfakcję, że i ja coś w życiu spieprzyłem. (śmiech) Ale to jest przecież mój kawał życia!
Podsumowując, książka "Co mi w życiu nie wyszło" w sumie Ci… wyszła.
A gdyby się komuś nie spodobała, sprytny manewr zastosowałem już na pierwszej stronie. Można ją także przeczytać w ten sposób: "Co mi w życiu nie wyszło? Książka, którą napisałem sam". (śmiech)