Współczesny hostel to miasto w mieście, ulotna, ale silnie zintegrowana komuna. Życie toczy się tu jak w dynamicznie zmontowanym serialu. Sceny z postaciami wyjętymi z różnych bajek przeplatają się z szybkimi przeskokami fabularnymi i nieoczekiwanymi zwrotami akcji.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Siedzą pod ścianą wystrojone w czarne sukienki z koronkowymi wstawkami i po kolei taksują facetów. Popijają ekonomiczną wersję taniego już z założenia drinka – szarlotki na wódce barmańskiej. Wybór dziewczyny mają ograniczony.
Podtatusiały prawnik przepaca w lepkim cieple źle wentylowanego podpiwniczenia tiszert ze Spider Manem, jak gdyby brał za punkt honoru niezdejmowanie marynarki. Wiem, że jest prawnikiem, bo każdemu kto wejdzie w jego orbitę, opowiada o sukcesie kancelarii w Lublinie. I cóż, że ta wizja nie do końca zgrywa się z nocowaniem na piętrowej pryczy w 12-osobowej sypialni.
Poza prawnikiem, nazwijmy go Marek, w pomieszczeniu jest jeszcze grupka holenderskich licealistów, człowiek przypominający grubego mnicha z filmu "Imię róży", samotny Hindus w jeansach z dziurami i dwóch Włochów zagadujących barmana. Impreza, mimo atrybutów w postaci migających światełek i playlisty chamskich radiowych hitów, jest średnia.
W Warszawie działa obecnie kilkadziesiąt hosteli. W 2007 roku było ich w stolicy zaledwie kilkanaście. Najwięcej jest ich w centrum, ale łóżko w wieloosobowym pokoju można znaleźć nawet na Wawrze czy Włochach. Ceny zaczynają się już od 30 złotych. Chociaż z badań wynika, że 70 proc. osób korzystających z hosteli to millenialsi, spędzając trochę czasu w miejscach tego typu, można odnieść wrażenie, że nie ma reguły.
W przeciwieństwie do alienujących w imię dyskrecji i komfortu hoteli, hostel zmusza do bratania się z otoczeniem. To, co kiedyś kojarzono z niewygodami Domu Pielgrzyma i ustępstwami podyktowanymi szczupłym budżetem, współczesne hostele zamieniły w atut. W większości znajdziemy nie tylko wspólne sypialnie i łazienki, ale też zachęcające do integracji kuchnie z jedną lodówką, wspólne pokoje pełne kanap i gier planszowych i - last but no least - bary dla gości.
W jednym z takich barów, w hostelu w centrum miasta atmosfera rozluźnia się wraz z miarowymi piknięciami terminala. Zagaduję dziewczyny w koronkach. Studiują iberystykę na UW. Przychodzą tu czasem, bo nie przepadają za klubami, ale wiadomo, jest piątek, wypada gdzieś wyjść. W hostelu można przynajmniej pogadać po hiszpańsku albo chociaż po angielsku.
Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że do niektórych hosteli można tak wejść z ulicy, nawet jeśli nie jest się jednym z gości. Wyższa z dziewczyn, Ola, przyszła w maju ze znajomą z Erasmusa, której znajomi tu nocowali. Mieli iść razem na miasto, ale że impreza była na miejscu, zostali.
Słaniający się na nogach Włosi, którzy wcześniej tłumaczyli coś barmanowi, postanawiają poprosić do tańca milczącego Hindusa. Jeden z nich ze śmiertelną powagą uczy nowego znajomego kroku polegającego na stukaniu się naprzemiennie kolanami w rytm muzyki. Kiedy wszystko wskazuje na to, że figura została opanowana, drugi z Włochów, wpatrujący się wcześniej bezrefleksyjnie w czubki swoich butów odbija partnera koledze. Łapie Hindusa w pasie i do zawodzącej w głośnikach Beyonce prowadzi jak gdyby tańczył tango. Holenderscy licealiści duszą się ze śmiechu w kącie i robią ukradkiem zdjęcia komórkami.
Idę na papierosa do wewnętrznej palarni. Chłopak w butach za tysiaka i z blond lokami ułożonymi w stylu rockabilly pisze na ścianie "JA-raj TY-raj". Pyta, czy rozumiem "ukryty" sens napisu. Mówię, że na szczęście pamiętał o myślnikach, więc trudno nie zaczaić. Ma nie więcej niż 20 lat, w pierwszym zdaniu informuje mnie, że studiuje rzeźbę na ASP i że do pracy inspirują go imprezy w Berghein, po czym zaczyna monologować po niemiecku i wymachiwać mi przed nosem markerem.
Zaczyna mnie irytować ta znajomość. Śródmieście to mimo wszystko nie Kreuzberg. Blondyn tłumaczy mi, że nikt nie rozumie Berlina tak, jak on, i że nienawidzi ludzi, którzy jeżdżą tam na weekendy z Warszawy i się podniecają. Kiwam głową, dopalam i wychodzę. Wrażeń z hostelu, jak na niecałą godzinę ,mam aż nadto. Zatrzymuję się jeszcze w recepcji i biorę kontakt do kilku osób z obsługi.
Wracam następnego dnia wieczorem. Tym razem nie ma imprezy. Siedzę chwilę we wspólnym salonie, czekając aż Kasia, jedna z pracujących tu dziewczyn, znajdzie dla mnie chwilę. W pewnym momencie pojawia się facet w średnim wieku z gigantycznym chartem borzoj. Lub po prostu z chartem borzoj - nie wiem, jaki jest standardowy rozmiar tej rasy, ale pies jest wielki. Właściciel, podśmiewając się pod nosem z mojej miny, każe chartowi usiąść na kanapie obok mnie. Głowa Łatki - bo tak ma na imię - jest wyżej niż moja.
Wreszcie pojawia się Kasia. Ma 22 lata i jest na urlopie dziekańskim. Pracę w hostelu zaczęła zaraz po maturze.
– To raczej dorywcze zajęcie, ale bardzo angażujące. Jeśli szukasz tylko kasy, raczej nie odnajdziesz się w tej robocie, odsiew jest już na początku, bo spędzasz prawie miesiąca ucząc się od kuchni, jak działa hostel. Zostają ci, którzy czują vibe takich miejsc, przeważnie najbardziej towarzyscy, trochę tacy poszukiwacze przygód. Wiele osób, które się poznaje to ludzie, którzy podróżują na stopa. Atmosfera tranzytu, zwłaszcza w hostelach backpackerskich jest odczuwalna. "One night only", impreza do rana, wóda w gardło, jak by jutra nie było.
– Żeby odnaleźć się w hostelu, musisz umieć cieszyć się bezcelowym przebywaniem z drugim człowiekiem. Na zasadzie, że masz świadomość, że znasz daną osobę tylko te dwa dni czy dwa tygodnie, ale możesz z nią ciekawie porozmawiać, spędzić miło czas, nie musisz mieć nic z tej relacji poza chwilową bliskością. W Polsce jak się spotykasz z chłopakiem, to robisz to przeważnie, żeby MIEĆ chłopaka, a nie dla samego spotykania się. Tutaj jest inaczej
– Trzeba chcieć i umieć zbliżyć się do drugiego człowieka… No bo serio, ile razy można komuś opowiadać, co się studiowało i jakiej muzyki się słucha? Nawet historie, które wydają się fascynujące, po pół roku podróży po Europie/pracy w hostelu nudzą. Australijczyk opowiadający ci o swoim gap year jest fajny trzy w porywach do pięciu razy, nie więcej – opowiada Kasia, żeby zaraz pobiec do biura sprawdzić niezgadzające się rezerwacje.
Idę do sali z wielkim telewizorem i kolorowymi kanapami, gdzie grupa ludzi dyskutuje żywiołowo, czy lepiej oglądać film, czy słuchać muzyki.
Kasia wraca z kawą. Opowiada o tych, co w hostelu znaleźli miłość. Nie szukając daleko jedną z nich jest jej młodsza siostra. Kilka miesięcy temu w hostelu poznała się też 60-letnia Australijka z Brytyjczykiem w podobnym wieku. Oboje przyjechali do Warszawy turystycznie, dużo zwiedzali, a wieczory spędzali z resztą gości we wspólnym salonie, a że byli jedynymi seniorami zaczęli rozmawiać. Po dwóch tygodniach pojechali w dalszą podróż razem, już jako para.
Hostele to nie tylko historyjki o miłości i braterstwie, ale też przedziwne znaleziska. W magazynie leży kompletny strój kurczaka, ale i kostium gumowego penisa z realistycznym owłosieniem. Dwa lata temu jeden z pracowników znalazł o 5 rano przed wejściem dziwne słuchawki. Wyglądały na bardzo drogie, miały profesjonalne opakowanie, ale żaden z gości się do nich nie przyznawał. W bocznej kieszonce była gwarancja. Słuchawki były warte kilka tysięcy euro i należały do faceta o dziwnym nazwisku. Dało się go wyszukać przez Facebooka.
Okazało się, że był pilotem jednej z linii lotniczych, jednak do dziś nie wiadomo, jak słuchawki wylądowały pod wejściem do hostelu. Pilot nigdy tu nie nocował, ale po zwrocie słuchawek - zaczął. Takimi "przyjaciółmi domu" może się poszczycić większość hosteli. Są ludzie, którzy przyjechali na weekend, a zostali na miesiąc, żeby wracać potem co roku ze znajomymi.
– W większości hosteli, nie tylko w Polsce, jest możliwość „pracy za łóżko”, chodzi o budowanie atmosfery sprzyjającej podróżującym, ciężko zaplanować precyzyjnie budżet na pół roku w drodze, zwłaszcza jeśli nie ma się w tym doświadczenia albo spotykają cię niespodziewane wydatki. W tym momencie to już chyba trochę kwestia budowania dobrego PR-u hostelu – mówi mi Maria, zapalona podróżniczka i absolwentka amerykanistyki, która dwa lata pracowała w jednym z hosteli w Warszawie.
– Hostele to odrębny mikrokosmos, w którym spotykasz ludzi z podobnym podejściem do życia, niezależnie od miejsca. Pracowałam w hostelu we Włoszech, w lato będę pracowała na Islandii, a na dniach lecę do Brazylii, do dziewczyny poznanej w podróży, która sama prowadzi tam hostel. Może to już zakrawa o jakąś manię, ale chciałabym, żeby do emerytury było mnie stać na założenie hostelu, najlepiej w Portugalii, gdzieś przy plaży. Hodowałabym kury, uprawiała pomidory, grzała się nad Oceanem – opowiada.
Ostatniego Sylwestra spędziła w Budapeszcie w jednym z tzw. party hosteli. To miejsca, gdzie obsługa może, a nawet powinna być na wiecznej imprezie. Na stronach takich miejsc jest jasno zaznaczone, że coś takiego jak cisza nocna nie obowiązuje. Jedna ze znajomych, z którymi Maria była w Budapeszcie, ocknęła się pierwszego stycznia w 12-osobowym pokoju, gdzie w każdym łóżku były minimum dwie osoby. Obudziły ją głośne jęki dziewczyny po lewej. W Polsce nie ma wielu party hosteli, w Warszawie właściwie żadnego, a uprawianie seksu w pokojach jest zabronione.
– Kierujemy się przede wszystkim komfortem gości i pracowników. Jeśli ktoś przychodzi do recepcji w środku nocy i się skarży, recepcjonista ma średnio fajny obowiązek wejść do takiej parki z głośnym "ekhm". Przy meldowaniu kierujemy się jedną zasadą – oceniamy, czy sami chcielibyśmy spać w tym samym pokoju z osobą, która pojawia się na recepcji. Jeśli o czwartej w nocy przyjdzie dziwnie pachnący koleś z foliową reklamówką, to raczej nie dostanie łóżka, nawet jeśli zapłaci z góry. Czasem to trudne sytuacje. Zimą przychodzą bezdomni z odliczoną siatką drobniaków – mówi Kasia.
W 1992 Marc Augé, napisał książkę, która na kilka lat przed emeryturą wywindowała go niespodziewanie do roli gwiazdy postmodernistycznej antropologii. Przedstawił w niej teorię nie-miejsc, czyli przestrzeni, które choć znajdują się pod różnymi szerokościami geograficznymi są w zasadzie takie same, różnią się nieistotnymi detalami, które umykają naszej uwadze.
To miejsca, które są funkcjonalne, ale nie pełnią żadnej funkcji religijnej czy społecznej. Autostrady, parkingi, hipermarkety, lotniska, dworce, centra handlowe. Nie mamy z nimi związku emocjonalnego ani wspomnień innych niż "tło wydarzeń".
Czy hostele, miejsca chwilowego przystanku, gdzie rządzi ikea standard też są nie-miejscami? Koncepcja francuskiego antropologa ma jeszcze jedną ważną składową – anonimowość i alienację. Ludzie w nie-miejscach są samotni. Współczesne hostele to przed samotnością opętańcza ucieczka.