Po obejrzeniu krótkometrażowej kontynuacji "To właśnie miłość” nasuwają się dwa wnioski. Po pierwsze, jeszcze kilka takich wystąpień i Hugh Grant naprawdę zostanie premierem Wielkiej Brytanii. Po drugie, czas przypomnieć sobie przygody Jasia Fasoli, bo Rowan Atkinson jest w formie, jak nigdy. "Red Nose Day Actually" zadebiutował w brytyjskiej telewizji 25 marca.
Niecierpliwie wyczekiwany przez fanów krótkometrażowy sequel powstała przy współpracy z organizacją charytatywną "Red Nose”. Na początku reżyser Richard Curtis mówił o 10-minutowej produkcji, podczas której dowiemy się co słychać u naszych ulubionych bohaterów.
– Kto najlepiej się zestarzał? Myślę, że to ważne pytanie… Czy to oczywiste, że Lian (Neeson)? – żartował kilka miesięcy temu podczas konferencji prasowej reżyser. Ostatecznie film trwa cały kwadrans, podczas którego możemy się przekonać, nie tylko, że rzeczywiście dla Neesona czas był łaskawy, ale również jak bardzo zmienił się grający jego 10-letniego syna Sama Thomas Brodie-Sangster.
Okazuje się, że Sam nie zapomniał nigdy o swojej miłości ze szkolnych lat. Sielanka trwa również u bohaterów granych przez Keirę Knightley i Chiwatela Ejiofora, jednak i tym razem pod drzwi ich domu zawitał Mark (Andrew Lincoln) z pakietem absurdalnie wielkich fiszek i... niespodzianką.
Nieźle ma się również Jamie (Colin Firth), niemniej jego problem z językiem portugalskim jest obecnie czterokrotnie większy niż wówczas, gdy zakochał się w nie znającej angielskiego pomocy domowej.
Jakimś cudem reżyserowi jeszcze raz udało się namówić Hugh Granta na dziki taniec, tym razem przy dźwiękach "Hotline Blink” Drake’a. Jednak to nie próby wyginania ciała we wszystkich kierunkach, ale jego porywająca przemowa na sam koniec jest najbardziej poruszającym momentem całego sequelu. – Zawsze tam, gdzie jest tragedia, jest też bohaterstwo. Gdzie zwykli ludzie są w potrzebie, tam niezwykli-zwykli ludzie przychodzą im z pomocą – mówił, nawiązując do akcji charytatywnej Red Nose.
"To właśnie miłość” swój sukces na całym świecie zawdzięcza między innymi doskonale wyważonym proporcjom smutku i radości, dzięki którym widzowie mogli się zarówno wzruszać, jak i cieszyć z sukcesów bohaterów. I choć ogólnie rzecz biorąc motto filmu mogłoby brzmieć "i żyli długo i szczęśliwie”, i tym razem nie zabrakło smutnego wątku.
Całość nie jest też tak zabawna, jak komedia, którą wielu z nas wciąż ogląda na 5 tygodni przed Gwiazdką. Gdyby nie sprzedawca Rufus (Rowan Atkinson), który znów gimnastykuje się podczas pakowania w papier prezentowy jakiegoś drobiazgu, co chwila wyrzucając z siebie usłużne "lovely”, gagi właściwie niknęłyby w ogólnej atmosferze ciepła i wzruszenia. Cóż, ostatecznie film ma zachęcać do wzięcia udziału w akcji charytatywnej i w tej roli sprawdza się doskonale.