Losy świeżo otwartego Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku zostały przesądzone. W środę zielone światło do połączenie go z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 dał NSA, a już w czwartek minister kultury i dziedzictwa narodowego prof. Piotr Gliński usunął dyrekcję odpowiedzialną za stworzenie tego wyjątkowego miejsca. Teraz muzeum prawdopodobnie czekają spore przeróbki, bo dla PiS jest zbyt mało polskie i nie przedstawia sobą niczego ciekawego. A jak jest naprawdę?
Nie ma się co dziwić, że Prawu i Sprawiedliwości to muzeum tak bardzo zawadza. To, że "dobra zmiana" nie mogła podpiąć się pod sukces tego miejsca widać już na pierwszy rzut oka. Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku to jeden z ostatnich flagowych projektów rządu Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Stoi w takiej części miasta, gdzie tło dla odważnej bryły jego gmachu stanowią inne dowody dynamicznego rozwoju Polski z czasów Donalda Tuska.
To odzyskiwane dla tkanki miejskiej tereny poprzemysłowe lub wyremontowane za unijne pieniądze uliczki i kamienice. Muzeum stoi w miejscu szpecącej niegdyś krajobraz zajezdni autobusowej. Dziś ten plac nosi imię Władysława Bartoszewskiego. Czy dla PiS możne być obrazek bardziej kłujący w oczy? A muzeum miało jeden element jeszcze silniej przypominający o znienawidzonym przez "dobrą zmianę" Donaldzie Tusku.
Twórcą tego miejsca jest prof. Paweł Machcewicz. Człowiek, w którego obszernym życiorysie jest wiele kart, które mogłyby mu przysporzyć sympatii w partii rządzącej. Ten wybitny historyk jest jednym ze współtwórców Instytutu Pamięci Narodowej. Był też wieloletnim szefem Biura Edukacji Publicznej w tej instytucji. Zasiadał w Fundacji Auschwitz-Birkenau i Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej.
Problem w tym, że w 2008 roku dostał od ówczesnego rządu nie tylko misję stworzenia Muzeum II Wojny Światowej, ale został też... głównym doradcą w gabinecie politycznym Donalda Tuska. I pełnił tę funkcję tak długo, aż lider Platformy Obywatelskiej przeniósł się do Brukseli.
To tłumaczy całe zacietrzewienie wicepremiera, ministra kultury i dziedzictwa narodowego prof. Piotra Glińskiego przeciwko tej placówce. Zabierając się za prof. Machcewicza, w najlepszy możliwy sposób mógł "zrobić swoje" w świętej wojnie wypowiedzianej Donaldowi Tuskowi. I po ponad rocznej walce ostatecznie dopiął swego.
Potyczki przed sądem administracyjnym skończyły się sukcesem i w czwartek minister wydał decyzję o połączeniu Muzeum II Wojny Światowej z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 roku. Placówkę stworzoną przez doradcę Donalda Tuska wykreślono z rejestrów i powołano do życia muzeum pod identyczną nazwą, ale w pełni kontrolowane już przez partię rządzącą.
Struktury kierownicze udało się zniszczyć jednym podpisem, ale ekspozycja jak na razie przetrwała. Zamieszanie wokół muzeum sprawiło, iż jego otwarcie ściągnęło rekordową jak na polskie muzea liczbę odwiedzających. Kiedy teraz okazało się, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego na dobre bierze się za demontaż spuścizny po prof. Pawle Machcewiczu, przed dokonaniem na niej "dobrej zmiany" wystawę postanowił zobaczyć każdy, kto miał ku temu okazję.
Na gigantyczną frekwencję wpływa też fakt, iż w weekend bilety są darmowe. A to dlatego, że "nowe muzeum" nie ma jeszcze numeru NIP i nie może prowadzić działalności gospodarczej. Ciągną więc tłumy, a na odbiór wejściówki trzeba poczekać nawet godzinę. I odczekać, aż na wystawie zrobi się na tyle luźno, by wpuszczono kolejną grupę.
A kiedy przyjrzymy się lepiej gromadzie czekających w kolejkach do kas, dostrzeżemy najlepszy dowód na to, iż potrzebne było miejsce o takiej formule, jaką zaproponowali jego twórcy. Obecna władza zarzuca im, że nie przedstawia ono polskiego punktu widzenia na to co działo się między 1939 a 1945 rokiem. Ekipa prof. Machcewicza stworzyła bowiem miejsce, które poświęcone jest szaleństwu i tragedii, która była udziałem całego świata. I już z całego świata ciągną, by je zobaczyć.
Oczekując na wejście spotkałem m.in. gości z Węgier, Norwegii, a nawet Peru. Ci ostatni przyznali, że trafili tu robiąc typowe turystyczne tournée po muzeach. Madziarzy okazali się już jednak pasjonatami historii, którzy od dawna czekali na otwarcie tej placówki. Grupka młodych Norwegów stwierdziła tymczasem, że zwykle lata do Trójmiasta na weekendowe imprezy, ale tym razem wybrali wcześniejszy lot, by przed wypadem na sopocki Monciak zobaczyć muzeum, o którym w norweskich mediach mówili, że jego otwarcie przyciągnęło rekordowe tłumy. Skorzystali z okazji, by zobaczyć wystawę "nim ten populistyczny rząd ją zamknie".
A zamknięcie w celu przerobienia wystawy głównej jest raczej przesądzone. – Chce zmienić kształt muzeum, tak by odpowiadał polskiemu punktowi widzenia! – wykrzykiwał na jednym z partyjnych wieców sam Jarosław Kaczyński. Było to już w 2013 roku, gdy dopiero wzrastały mury tej placówki. Dziś na ten rzekomo niepolski punkt widzenia PiS ma już dowody. Mają je stanowić te części Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, które dla innych są w tym miejscu najcenniejsze.
Bo tym, co może do niego przyciągać nie jest wcale wysyp bawiących gości "wodotrysków". Wyjątkowa jest przede wszystkim narracja. Fakt, iż tuż po wyjściu z ekspozycji poświęconej hitlerowskiej agresji na Polskę z 1939 roku mamy okazję spojrzeć na II wojnę światową przez pryzmat tego, jak wyglądała ona we Włoszech, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii. A nawet w Japonii i Chinach. To optyka, którą trudno znaleźć w innych polskich muzeach poświęconych II wojnie światowej.
Wspomnianych "wodotrysków" – typowych dla otwieranych ostatnimi czasy placówek tego typu – jest niewiele, ale to nie oznacza, że twórcy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku nie przygotowali niczego spektakularnego. Mocne wrażenia czekają zwiedzających już po pierwszych kilkunastu minutach, gdy zostają oni wciągnięci w podróż w czasie do swego rodzaju labiryntu.
Przez kilka chwil wchodzą bowiem co chwila do tego samego mieszkania, które należy do typowej polskiej rodziny. Ta podróż w czasie zaczyna się w 1939 roku, gdy wojna dopiero wybucha. Dalej przechodzimy przez korytarz, na którym przed chwilą już byliśmy, ale nagle pozmieniały się tam nazwiska sąsiadów. Po czym wracamy do polskiego domu, ale już w czasach okupacji. Po wyjściu znowu trafiamy na korytarz, gdzie nie da się nie zauważyć, że kolejny raz poznikała część nazwisk znajomych zza ściany. I wchodzimy do ruiny, w którą po wojnie zamieniło się poznane niedawno mieszkanie.
Prawdziwym hitem jest jednak pieczołowicie odtworzona pod każdym względem uliczka z przedwojennej Polski. Gdzie możemy zaglądnąć na przykład do saloniku prasowego, a tam poczytać nie tylko o najświeższych wieściach politycznych w "Kurierze Porannym", "Gazecie Polskiej", "Robotniku" i "Świecie", ale także zerknąć o czym donosi "Przegląd Sportowy" lub prasa żydowska.
Obok jest interes niejakiego Klonowskiego, który zaprasza wymownym hasłem "Polska od morza do gór". A naprzeciw, zza witryny działającej od 1796 roku księgarni kuszą świeżo wydane książki. Na końcu spaceru tą uliczką nieco rozrywki można zaznać w kinie "Wanda", gdzie wyświetlają hity przedwojennego kina polskiego.
Kto historii najlepiej uczy się poprzez dotyk, tego z pewnością zainteresuje sala, gdzie przygotowano stanowisko, na którym można przeprowadzić "teleturniej" wiedzy o II wojnie światowej i rywalizować nie tylko z komputerem, ale i innymi zwiedzającymi. A łatwa ta rywalizacja nie będzie, pada naprawdę sporo trudnych pytań.
Dotknąć historii można także kilka kroków dalej, gdzie czekają interaktywne szuflady z "dokumentacją", po przewertowaniu której poznajemy losy bohaterów wojny. Dla wielu zwiedzających najbardziej interesującymi eksponatami w gdańskiej placówce są też ciekawie wkomponowane w ekspozycję czołgi, czy "nadalatujący" spod sufitu myśliwiec.
A co z koronnym zarzutem przeciwko ekipie twórców Muzeum II Wojny Światowej, który mówi, iż w gmachu na placu Władysława Bartoszewskiego nie przedstawiono polskiego punktu widzenia? – To właśnie Polska jest cały czas w centrum tej naszej opowieści – powtarza na każdym kroku prof. Paweł Machcewicz.
I każdy, kto wysili się, by wystawę zobaczyć, ten nie znajdzie dowodu na to, iż jest inaczej. Twórcom po prostu udało się dorzucić martyrologiczne kalki i spleść polski punkt widzenia z narracją atrakcyjną i zrozumiała dla wszystkich. Cały czas przypomina się tu jednak, że to wszystko zaczęło się na polskiej ziemi.
A już całkowicie nietrafione są najostrzejsze zarzuty wysuwane przez prawicę, według których oryginalna ekspozycja Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku została przygotowana w taki sposób, iż wybiela Niemców z odpowiedzialności za działania hitlerowskiej III Rzeszy i Rosjan za komunistyczne zbrodnie Józefa Stalina. To wierutna bzdura! Kiedy przychodzi na to odpowiedni moment, na wystawie wszystkie tragedie II wojny światowej zostają nazwane po imieniu. Tak samo, jak ich sprawcy.
Jak długo w Gdańsku będzie można zobaczyć tę ekspozycję? Na to pytanie nikt dziś nie potrafi odpowiedzieć. Choć tłumy odwiedzające muzeum świadczą o sukcesie, w placówce panuje raczej minorowy nastrój. Nieoficjalnie część pracowników przyznaje, że obawia się zamknięcia muzeum z dnia na dzień i decyzji o zabraniu się za propagandowe przeróbki zgodne z życzeniami oficjeli z Nowogrodzkiej w Warszawie.
Obawy te podsyciła szczególnie najważniejsza "dobra zmiana", której partia rządząca zdążyła już dokonać. Nowym dyrektorem Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku został dr Karol Nawrocki. Historyk, który w swojej karierze nigdy nie zajmował się II wojną światową, a do krytycznych ocen władzy pod adresem poprzednika przychylał się choć wystawę widział na własne oczy tylko raz. I to na długo przed jej dokończeniem...