Co jakiś czas media społecznościowe ogarnia szał na nowe produkty i metody pielęgnacji. Ogłaszana jest rewolucja w oczyszczaniu twarzy albo koloryzacji włosów. Ostatnimi czasy przewinęło się ich co najmniej kilka. Wybrałyśmy te najgorętsze i sprawdziłyśmy na ile faktycznie są hitem, a na ile kitem.
Czarne maseczki, które wyciągają zanieczyszczenia za jednym ściągnięciem całkiem niedawno stały się obiektem pożądania chyba każdej kobiety, która wie co to pozatykane pory i ma konto na Facebooku. Zdjęcia przedstawiające sterczące zaskórniki jeden obok drugiego, przyklejone do żelowej maski, stały się obietnicą czystej skóry w kilka minut. Choć wygląda to nieciekawie, jest spełnieniem marzeń.
Ten efekt ma gwarantować maska Shills Peel-off dostępna np. w drogerii internetowej ezebra za niecałe 11 zł, a internet huczy, że identyczne rezultaty można uzyskać za pomocą połączenia węgla aktywnego z żelatyną. Póki co, wiemy jedno. Shills Black Mask zaskórników nie wyciąga, za to wyrywa włosy. A co z jej domowej roboty zastępcą?
Przygotowanie:
Po pierwsze, wcale nie jest to takie proste. Proporcja dwóch łyżki wody na jedną żelatyny są w porządku, o ile użyjecie płaskiej łyżki żelatyny i odrobinę więcej niż dwóch łyżek wody. Inaczej jest albo za rzadka, albo za gęsta. Najpierw trzeba nalać wodę, potem dosypać żelatynę – przy zalaniu proszku wodą będzie wam trudno rozmieszać żelatynę na gładką masę. Na końcu dodajemy węgiel z dwóch lub trzech kapsułek. Moja maseczka udała się dopiero za trzecim podejściem. Poza tym żelatyna zachowuje się dość podstępnie – długo nie tężeje, więc jest za rzadka, by nałożyć ją na twarz, a jak już zacznie, na aplikacje maseczki macie minutę.
Maskę trzymajcie na twarzy tak długo aż całkowicie stężeje i pod wpływem ruchów buzi poczujecie, że się odkleja. Nie ma niestety reguły na to ile waszej masce zajmie zasychanie. Cienkiej warstwie kilka, grubej, nawet 20 minut. Osobiście polecam cienką warstwę – taką, która kolorem przykryje twarz zupełnie na czarno, ale nie będzie miała "grudkowatej" faktury. Popełniłam ten błąd i z miejsc, w których warstwa maski była cienka zdjęłam ze skóry martwy naskórek. W pozostałych – zupełnie bez skutku... co nie oznacza, że jestem z jej działania zupełnie niezadowolona.
Efekt:
Moja skóra na twarzy jest mieszana – na policzkach i skroniach normalna, na brodzie oraz nosie sucha i dość tłusta, a na czole po prostu tłusta. Plus ogólnie raczej wrażliwa. I tak: maska nie ruszyła ani jednego zaskórnika, za to rozjaśniła skórę, zmatowiła bez uczucia suchości i wyraźnie zwęziła pory (tak jak drogeryjny oryginał). Niestety podrażniła te części mojej twarzy gdzie mam najbardziej suchą skórę – na brodzie i nosie skóra zaczęła się łuszczyć. Warto dodać, że maska z tubki jest jeszcze bardziej agresywna, a zdejmowanie jej z twarzy może sprawiać ból - maska z żelatyny jest łagodniejsza.
Aby nie wydawać sądów o sposobach na wyjmowanie zaskórników w całości po jednej próbie, przetestowałam też plastry z białka jajka i chusteczki – białko roztrzepuje się widelcem, nakłada pędzlem na skórę, po czym przykleja się na to zwykłą chustkę i czeka aż wszystko zastygnie. Efekty mają być spektakularne, a okazały się żadne...
Werdykt:
Mam wrażenie, że wszystko o metodzie wyjmowania zaskórników za pomocą maski mówi przygotowywanie jej przez Amerykanki na YouTube z nietoksycznego kleju szkolnego... Nie chodzi o oczyszczające właściwości węgla czy wiążące białka, lecz o przyklejenie sobie do twarzy czegoś tak mocnego, by "chwyciło" również to, co zatyka pory. A to z kolei metoda, która niczym nie różni się od klasycznego oczyszczania mechanicznego.
Obiecujący efekt wszystkich zaskórników przyklejonych do maski można więc włożyć między bajki i skupić się na tym, co w węglowej masce peel-off najlepsze, czyli na węglu, bo jego dobroczynne działanie na skórę jest widoczne po pierwszym użyciu. Dlatego resztę opakowania mojego węgla zmieszałam z kremem nawilżającym w proporcji jeden do jednego. Nawilżająco-oczyszczająca maseczka dwa razy w tygodniu służy mi znacznie bardziej niż mocno wysuszająca wersja peel-off. Czy to z tubki, czy DIY.
Tangle Teezer
Przyznam, że to produkt, do którego podeszłam z największą rezerwą ze wszystkich testowanych. Nie wierzyłam bowiem, że sprzęt do czesania włosów może robić jakąkolwiek różnicę. Dostrzegałam tylko tę podstawową – między grzebieniem a szczotką na korzyść tego drugiego. Ale żeby za plastikową szczotkę płacić 40 zł...? Tymczasem Tangle Teezer przestał być trendem, a stał się produktem kultowym o stałej, niezmiennie dobrej jakości.
Przygotowanie:
Nie wiem czy moje włosy są wyzwaniem dla Tangle Teezera ale z pewnością są wyzwaniem dla mnie. Jest ich dużo, są bardzo cienkie i szybko się plączą. Dotąd przy każdym rozczesywaniu szczotką na mokro traciłam garść włosów z niemałym bólem i to przy użyciu potrójnej dawki odżywki. Stąd mój sceptycyzm w sprawie czesania bez strat. Czymkolwiek.
Efekt:
Zaleca się czesanie od końców, po kawałku, po umyciu włosów i nałożeniu odżywki. Tak postępowałam zarówno wcześniej, jak i z Tangle Teezerem. I co się okazało? Że właściwie nie potrzebowałabym tej metody, bo Tangle Teezer sunie nawet po najbardziej splątanych kołtunach jak po tafli lodu. Może trochę przesadzam, ale jestem naprawdę pod wrażeniem nieszarpania. Drugie podejście po osuszeniu włosów ręcznikiem. Wiem, że nie powinno się w ten sposób czesać włosów, ale gdybym tego nie zrobiła, po ich wyschnięciu mogłabym je tylko zgolić... Rozczesanie wilgotnych kołtunów poszło tak samo gładko, jak za pierwszym razem.
Czesanie Tangle Teezerem bardziej słychać i widać niż czuć – wrażenie trochę jak gdy oglądając film, fonia mija się z wizją. Rozczesywanie kołtunów jest wręcz głośne, w lustrze wygląda jak zwykłe czesanie, a skóra głowy kompletnie nic nie czuje. Nie było oczywiście całkiem bezboleśnie, ale to dlatego, że trochę domagałam się szarpnięcia nie dowierzając, że bez bólu można mieć rozczesane włosy. Teraz już wiem (dzięki Tangle Teezerowi), że nie zawsze trzeba cierpieć dla urody.
Na szczotce znalazłam kilka włosów. W porównaniu z grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami i tradycyjną szczotką, jakieś 4-5 razy mniej.
Werdykt:
Bardzo na tak. Ze względu na cenę produktów konkurencyjnych i według specjalistów tak samo dobrych, nie będę szukała zamiennika, choć po tym teście wierzę, że jakość szczotki robi wielką różnicę. Moje zapotrzebowanie na godne czesanie Tangle Teezer zaspokaja w 100 procentach.
Unicorn hair w minutę
Ten spray to nowość na polskim rynku. Pojawił się w marcu i zrobił furorę. Nie dość, że po modny neonowy kolor włosów nie trzeba iść do fryzjera, to jeszcze nie musimy decydować się na niego na stałe. Można szaleć bez konsekwencji.
Przygotowanie:
Spray'u używa się jak lakieru do włosów, czyli na suche ułożone włosy. Metoda koloryzacji zależy od naszej fantazji – ja skręcałam pasma wokół własnej osi, spryskiwałam dokładnie i po rozwinięciu miałam mocne refleksy na delikatnie zakręconych końcach. Szyję i kark obłożyłam ręcznikiem papierowym w obawie o ubrania i skórę (i słusznie!).
Efekt:
Kolor – dokładnie taki jak na opakowaniu. Im więcej farby użyjemy, tym będzie mocniejszy. Aplikacja – banalna, jak obiecuje producent. Efekt w lustrze – odlot! Jednak jest kilka znaczących "ale".
Po pierwsze, farba nigdy nie zasycha do końca, co oznacza, że przy kontakcie włosów z czymkolwiek zostawia ślady. Włosy po prostu nie mogą niczego dotykać, a zatem spray nie nadaje się do koloryzacji jeśli planujemy włosy rozpuścić. Ja tak zrobiłam i całą szyję, kark oraz ramiona i bluzkę miałam od razu różowe. Kiedy zdecydowałam się je związać – gumkę trzeba spisać na straty, a dłonie porządnie umyć. Na szczęście spray schodzi pod wpływem zwykłego mydła. Mam nadzieję, że proszku do prania również – dla dobra testu położyłam się z moją różową fryzurą spać.
Po drugie, spray zachowuje się, poza koloryzacją, jak połączenie lakieru do włosów z suchym szamponem. Usztywnia włosy, dodaje objętości, utrwala ułożenie, a nawet pomaga je modelować, co zaliczam na plus. Jednak nie ma co liczyć na połysk – włos jak po suchym szamponie, jest całkowicie matowy.
Po trzecie, spray skleja włosy. Po koloryzacji można próbować je rozczesać, ale uważam, że nie warto i nie jest to znaczący minus – tak jak pisałam wyżej, lepiej po prostu użyć go w charakterze kosmetyku modelującego fryzurę. Jednak cecha sklejania jest wyjątkowo kłopotliwa przy myciu – przy pierwszym razie miałam wrażenie, że nie myję włosów tylko piorę sztywną gąbkę. Nałożyłam garść odżywki, poczekałam kilka minut, spłukałam i "prałam" różową gąbkę dalej... Trzykrotnie powtórzyłam ten zabieg zanim odważyłam się po nałożeniu odżywki rozczesać włosy (bez Tangle Teezera musiałabym się ogolić na łyso, bez dwóch zdań).
Po osuszeniu, włosy nadał były splątane, a po wyschnięciu sztywniejsze i bardziej suche niż zwykle. Kolor z włosów zszedł całkowicie, zostało mi jednak kilka plam na skórze głowy. Wanna i ściany dookoła... Cóż... Przygotujcie się na sprzątanie (farba nie schodzi pod wpływem samej gąbki z wodą, ale każde mleczko czy płyn do mycia naczyń radzi sobie bez problemu).
Werdykt:
Będę potrzebowała bardzo dużej motywacji, by jeszcze raz sięgnąć po ten spray. Nie da się ukryć, że efekt na głowie kusi, ale z pewnością długo nie zapomnę trudów, jakie się z nim wiążą. Polecam do ozdoby pojedynczych pasemek, czy refleksów. Koloryzację całej głowy zdecydowanie odradzam.
Lakier do paznokci w spray'u
Gadżet, który miał być alternatywą dla tradycyjnych lakierów, ponieważ obiecywał gigantyczną oszczędność czasu i niezwykłą precyzję. Moje paznokcie są wyzwaniem dla każdej metody ich malowania. Są tłuste z natury i tylko hybryda gwarantuje mi brak odprysków przez więcej niż tydzień. Nawet najtrwalszy z trwałych tradycyjny lakier do paznokci nie wytrzymuje próby trzech dni. Jak poradził sobie lakier w spray'u? Niestety, marnie.
Przygotowanie:
Przed zastosowaniem lakieru przygotowałam paznokcie jak przed każdym malowaniem. Instrukcja mówi, że zanim pobawimy się w pryskanie, musimy pomalować płytkę przezroczystą bazą (obojętnie jaką) – inaczej spray się nie przyklei. Zanim pomalujemy paznokcie spray'em, musimy poczekać aż wyschnie baza. Potem pryskamy i to jest jedyny fajny moment tej zabawy. Spray'u do paznokci używamy, tak jak zwykłego – czyli z dystansu, wykonując charakterystyczny ruch. Dłoń koniecznie należy położyć na ręczniku papierowym. Po 10 minutach lakier jest suchy, wówczas nakładamy drugą warstwę bazy. Gdy wyschnie, możemy umyć ręce, by zmyć to, co zostało na skórze.
Efekt:
Plusy? Lakier dobrze kryje i dociera we wszystkie zakamarki paznokcia. Niestety, wszystkie inne jego cechy to wady. Nieprawda, że to metoda, która nie wymaga precyzji – lakier w spray'u przykleja się do tych miejsc, w których jest baza do paznokci, a zatem jeśli nieprecyzyjnie pomalujemy paznokieć bazą nie pokryjemy go dobrze również kolorem. Mitem jest także szybkość metody – musimy czekać aż wyschnie baza, potem lakier, potem znowu baza... Łącznie, z przygotowaniem paznokci do zabiegu i dokładnym umyciu dłoni zajmuje to jakieś 40 minut, czyli dokładnie tyle samo, ile potrzebujemy na tradycyjny manicure.
Poza tym dobre lakiery tradycyjne są na tyle gęste, że przykrywają nierówności płytki paznokciowej. W tym wypadku, wszystkie mankamenty bardzo wyraźnie widać. Pokrycie również nie jest idealne. Trwałość – odpryski na trzeci dzień.
Werdykt:
Polecam tylko dla zabawy.
Gąbka Konjac Sponge Company
Obietnic, jakie składają producenci w związku z działaniem tej gąbki jest tak wiele, że w połowie ich czytania byłam pewna, że to marketingowa paplanina. Zasięgnęłam opinii znajomych – zachwytów było jeszcze więcej i to spowodowało, że sięgnęłam po gąbkę Konjac z lekkim do niej dystansem. Producent obiecuje: głębokie oczyszczenie, usunięcie zaskórników (!) i delikatne złuszczenie. Ponadto, masaż gąbką ma poprawiać mikro-cyrkulację krwi, co wspomaga odnowę komórkową. "Zawiera wiele naturalnych składników odżywczych, witamin i minerałów, jak: białko, węglowodany, żelazo, fosfor, miedź, cynk, witaminy: A, C, E, D, B1, B6, B12 i kwas foliowy. Posiada odczyn zasadowy, przez co naturalnie równoważy pH skóry." To ostatnie skusiło mnie najbardziej – całkiem niedawno dowiedziałam się, że wiele naszych współczesnych problemów ze skórą wynika z naruszania prawidłowego pH.
Gąbkę kupiłam w Minti Shopie za ok. 40 zł. Wybrałam wersję z zieloną herbatą, ponieważ polecana jest ona do skóry mieszanej, tłustej, ze skłonnością do zaskórników.
Przygotowanie:
Używam jej od kilku tygodni. Początkowo starałam się unikać kosmetyków do mycia twarzy, tak jak sugeruje producent. Jednak bez mydła czy żelu czułam, że moja skóra nie jest dostatecznie oczyszczona, a to już wykracza poza rytuał mycia gąbką, która ma nam kosmetyk zastąpić (ze względu na wymienione wyżej składniki odżywcze, minerały i witaminy). Używam jej również do pozbywania się maseczki z twarzy.
Efekt:
Gąbką Konjac zastąpiłam silikonową szczoteczkę do mycia twarzy i na początku różnicy nie czułam żadnej. Jednak po kilku tygodniach dostrzegam efekt zapobiegania powstawaniu zaskórników. Z pewnością jest ich mniej i budują się znacznie wolniej. Delikatne złuszczanie i ożywienie skóry, o którym wspomina producent to również obietnica nie bez pokrycia. A co z resztą? Cóż, działania witamin i minerałów z gąbki nie sposób odróżnić od tych z kremów, a te z gąbki to zdecydowanie za mało, by skutecznie doczyścić twarz. Z drugiej jednak strony, nie wyobrażam sobie bez niej codziennej pielęgnacji – kilka tygodni z gąbką, i kilka wcześniejszych ze szczoteczką silikonową sprawiły, że mycie twarzy dłońmi to nie mycie. Pomaga również wykonać naprawdę dokładny demakijaż - efekt bez porównania z wacikiem nasączonym płynem lub mleczkiem.
Minus to przechowywanie gąbki. Łazienka to dla niej za mało przewiewne i wilgotne środowisko (może pleśnieć). Ja swoją trzymam w sypialni, w małym koszyku wiklinowym.
Werdykt:
Gąbkę Konjac należy traktować jak inwestycję – wówczas się opłaci. Jeśli żądacie efektów natychmiastowych, zawiedziecie się. Osobiście polecam bardziej niż szczoteczki silikonowe.