Wypadki chodzą po ludziach. Tylko w kwietniu policji zgłoszono niemal 130 tysięcy kolizji. Według badań co drugi kierowca w Polsce przynajmniej raz w życiu uczestniczył w kolizji. Nie tak dawno do tego zacnego grona dołączyłem ja. Ubezpieczyciel podszedł do sprawy ze zrozumieniem. Tak bardzo, że moja likwidacja szkody była przedmiotem kpin w całej redakcji naTemat i nie tylko. A ja w pewnym momencie żałowałem, że nie skończyło się na szkodzie całkowitej. Przynajmniej miałbym spokój.
To naprawdę nie było nic poważnego. Miałem to szczęście w nieszczęściu, że akurat jechałem autem prywatnym, a nie prasowym, udostępnionym naszej redakcji do testów. A więc przede mną papierologia, telefony, oględziny, szukanie warsztatu i tak dalej. Nie spodziewałem się jednak, jak bardzo mnie to może wykończyć psychicznie.
Już sam początek był dziwny. Można powiedzieć – zwiastował późniejsze problemy. Sytuacja jakich są tysiące. Stoję na skrzyżowaniu, pali się zielona strzałka. Czekam na możliwość skrętu w prawo. Nie doczekałem się – wcześniej słyszę olbrzymi huk, a moje auto aż przesuwa się do przodu. Na szczęście nie na tyle, żeby wpaść pod auto jadące w innym kierunku.
Rozdział I: Telefon do mamy
Wysiadam, patrzę. Z dużej chmury mały deszcz. Zderzak nawet nie pękł, jedynie porysował się. Sprawca kolizji, który wjechał w mój tył, połamał ramkę od tablicy rejestracyjnej, do tego kilka rys na niepolakierowanych plastikach. I tyle.
Zjeżdżamy więc na okoliczną stację benzynową celem spisania oświadczenia. Dyskusji nie było, wziął na siebie winę.
Spisujemy papiery i nagle okazuje się, że mój towarzysz (mężczyzna, dwadzieścia kilka lat) nie używa... telefonu komórkowego. Autentyk. W związku z powyższym do oświadczenia wpisuje numer do swojej… mamy. Na dodatek skoda octavia, którą we mnie wjechał, ma trzech współwłaścicieli. W tym momencie już jestem pełen obaw – czy ten facet nie wciska mi kitu, nie podaje nieprawdziwych danych? Ale po policję w celu zgłoszenia kolizji ostatecznie nie dzwonię. Przecież ten zderzak nawet nie pękł, nie będę się wygłupiał.
Dzień później wybieram z duszą na ramieniu numer do ubezpieczyciela. I koniec końców okazuje się, że podjąłem dobrą decyzję. Firma nie robi żadnego problemu z przyjęciem szkody. Po kilku dniach przychodzi mejl, w którym ubezpieczyciel informuje, iż "przyjął odpowiedzialność za zdarzenie i podjął decyzję o wypłacie odszkodowania". Dalej powinno więc iść już z górki.
Rozdział II: Miłe złego początki
Po kolejnych kilku dniach (upływ czasu jest tutaj niezwykle istotny) pojawia się u mnie rzeczoznawca, który ogląda szkodę. Pyta, czy chcę załatwić sprawę bezgotówkowo, czy chcę pieniądze. Znam pewien warsztat, powiedzmy, że był on zaufany – przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Chcę więc gotówkę i załatwić sprawę samodzielnie.
Warsztat ma jednak duże obłożenie – jest popularny, a stłuczek, jak ustaliliśmy, nie brakuje. Dlatego na termin naprawy czekam trzy tygodnie. Nie przejmuję się tym specjalnie – auto po stłuczce całkowicie nadaje się do jazdy. Co prawda zderzak wyglądał strasznie, ale jak się przykurzył, to prawie nie było widać.
W końcu nadszedł czas likwidacji szkody. Naprawy, która według ubezpieczyciela powinna zająć maksymalnie cztery dni robocze. Przygotowanie samochodu, lakierowanie, schnięcie lakieru. Nawet dostałem auto zastępcze, co jeszcze kilka lat temu nie było takie oczywiste dla osób prywatnych.
Rozdział III: Auto stoi bez celu
I wtedy zaczęła się moja męczarnia, której sensu nie potrafię zrozumieć do dzisiaj, co wyjaśnię na końcu tekstu. Schody zaczęły się bowiem jeszcze tego samego dnia, kiedy oddałem auto. Dosłownie po kilku godzinach. Okazało się, że zderzak owszem, można polakierować, ale przy uderzeniu odkształcił się. A z powodu budowy auta nie ma na czym go "zaprzeć", aby naprostował się. Nawet po nagrzaniu i naprostowaniu po krótkim czasie wróciłby do swojej zdeformowanej wersji. Słowem – do wymiany. Potrzebne więc były powtórne oględziny auta.
A ponieważ zdecydowałem się na pieniądze, a nie bezgotówkową naprawę, drugie oględziny musiałem zorganizować sam. Tylko że nikt z ubezpieczalni nie chciał pojechać i obejrzeć auta – domagali się zdjęć. Z kolei w warsztacie nikt nie chciał dopuścić do takiego scenariusza. Przekonywano mnie, że na fotografiach nie będzie widać istoty rzeczy.
A ja w rozkroku. W międzyczasie czas uciekał, a przecież miałem auto zastępcze tylko na cztery dni. W końcu odpuścił ubezpieczyciel, ale rzeczoznawca udał się do warsztatu (gdzie podpisałem w międzyczasie pełnomocnictwo i uznałem, że sprawę jednak lepiej załatwić bezgotówkowo) dopiero po dwóch dniach roboczych. Wycena szkody została przygotowana dopiero po dwóch kolejnych dniach. A czas leciał, więc musiałem przedłużać termin wynajmu zastępczego auta.
Rozdział IV: Ludzie listy piszą
Ktoś powie – normalna kolej rzeczy. I tak mi się jeszcze wtedy wydawało. Tylko że ja w międzyczasie musiałem dosłownie co drugi dzień dobijać się do ubezpieczyciela po auto zastępcze. Firmy, które sprzedają polisy OC, już tak mają. To popularna zagrywka – ścinać maksymalnie okres wynajmu auta zastępczego. Oczywiście przedłużą, jeśli jest to uzasadnione. Ale ty w międzyczasie musisz wydzwaniać (infolinie są oczywiście zatkane) lub wysyłać mejle i mieć nadzieję, że ktoś odpisze.
Przesadzam? W ciągu niespełna miesiąca wymieniłem takich mejli (rozmów telefonicznych już nawet nie liczę) DWADZIEŚCIA SIEDEM. W zasadzie pisaliśmy do siebie codziennie. I ciągle to samo tłumaczenie. Że auto stoi, że ciągle nie jest naprawione, że dalej nie ma kosztorysu, że nie dzieje się nic. W pewnym momencie nawet znalazłem na Facebooku panią (a właściwie jak się okazało – młodą dziewczynę), która najczęściej odpowiadała na moje listy. Nie, że chciałem ją przyjąć do znajomych. Po prostu zaczęło mnie męczyć, z kim tak często koresponduję. Przecież nie wiem kto to jest. No, to sprawdziłem.
Oczywiście możecie powiedzieć, że to nie moja sprawa. Że to ubezpieczyciel powinien zadbać o to, żebym miał auto zastępcze. Że to ich problem. Może to tak wygląda w niektórych firmach, ale nie w tej, która likwidowała moją szkodę (czyli firma, w której OC miał sprawca). Wystarczyło, że dopuściłem do sytuacji, w której w dniu zwrotu auta nie miałem jeszcze nowego terminu, już z rana dzwonił przedstawiciel firmy wynajmującej samochód. Bo auto nie było z floty ubezpieczyciela, tylko z firmy trzeciej.
Rozdział V: Cierpliwość to cnota
Ad rem. Likwidacja szkody, jak można się domyślić, w międzyczasie zaczęła się przeciągać w nieskończoność. Bo jak się okazało, warsztat nie zgodził się z wyceną przygotowaną przez ubezpieczyciela. Zderzak był tańszy niż w rzeczywistości, robocizna też była droższa niż założył wypłacający środki. Ale zanim warsztat zrobił swoją wycenę, minął... prawie TYDZIEŃ.
Długo? Tak, długo. Ale to wciąż był dopiero początek. Firma zweryfikowała kosztorys dopiero DZIESIĘĆ dni później, a po DWÓCH (w sensie jeszcze cztery dni później) tygodniach poinformowano mnie o tym. W międzyczasie oczywiście kilkakrotnie musiałem przedłużać termin wynajmu auta. A jak już papiery zostały przepchnięte, przedłużono mój termin wynajmu auta po raz kolejny.
Wreszcie części przyszły, lakiernik wykonał swoją pracę, auto odebrałem. Niemal równo po MIESIĄCU odstawieniu go do warsztatu. Minęło tyle czasu, że zapomniałem, jak się nim jeździ. Za szybko puszczałem sprzęgło, kierownica stawiała nieznośny opór. A mówimy tylko i wyłącznie o wymianie zderzaka i polakierowaniu go. Bez żadnej filozofii, bez klepania, bez szpachlowania, bez spawania.
Posłowie
Naprawa trwała więc miesiąc. Wszystkie formalności od stłuczki do odbioru auta po naprawie – ponad... dwa miesiące. W międzyczasie nasłuchałem się niewybrednych żartów ze strony znajomych o tym, że chyba moja stłuczka była poważniejsza, niż twierdzę, ale to zrozumiałe. Sam pewnie zachowywałbym się tak samo.
Zadziwiający jest dla mnie sposób działania firm zaangażowanych w likwidację szkody. Ani ubezpieczycielowi, ani lakiernikowi nie zależało na przyspieszeniu obrotu spraw. Ubezpieczalnia traciła pieniądze każdego dnia – przecież to oni płacili za auto zastępcze. Mimo to mogli tygodniami weryfikować kosztorysy. Pamiętam, że zamiast wynajmu auta na pierwsze cztery dni oferowali mi 200 złotych, na co nie przystałem. Jeśli samochód stał miesiąc, to łatwo policzyć, jakie to są pieniądze. W warsztacie także się nie spieszyli. Swój kosztorys tworzyli prawie tydzień, a przecież auto stało na placu i zajmowało miejsce. Aha -po fakturę za naprawę jeździłem trzy razy, bo za każdym razem, "jak już miała być", to nie była jeszcze wystawiona.
To tym bardziej zadziwiające, że przecież sprawę można było załatwić w kilka dni. Sam remont trwał może ze trzy dni. Plus dodatkowe dwa dni na sprowadzenie części. Problem polegał na tym, że wpadłem w korporacyjne tryby. W których wszystko musi najpierw swoje "odleżeć". Trafiłem do świata, w którym akcja nie powodowała reakcji.
Oczywiście można powiedzieć, że miałem pecha. Znam wiele osób bardzo zadowolonych ze sposobu, w jaki sposób "obsłużono je" po wypadku. Jednak jak patrzę w internecie i czytam historie innych, wiem, że nie jestem odosobniony. Ale jakoś nie jest to specjalnie pokrzepiające.