Nawet jeśli kobieta jest sławna, to nie znaczy, że jej ciąża jest newsem – pisze Robin Givhan, felietonistka modowa "Washington Post". Jej zdaniem sierpniowe wydanie "Vanity Fair" ze słynną tenisistką Sereną Williams na okładce, powinno zakończyć zwyczaj sprzedawania gazet za pomocą zdjęć nagich, ciężarnych celebrytek. Jeśli sama nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo utopijny to postulat, to znaczy, że jest porażająco naiwna.
Givhan dzieli się wieloma trafnymi spostrzeżeniami. Pokazuje, że nawet celebryci nie mogą mieć ciastka i zjeść ciastka – afiszować się ze swoją intymnością, by potem pałać świętym oburzeniem, gdy wścibska prasy publikuje materiały o ich życiu osobistym. Przypomina, jak wielkim wydarzeniem była w 1991 roku okładka z nagą, ciężarną Demi Moore. Wtedy – uświadamia czytelnikom – w czasach, gdy zajście w ciążę było jak wciśnięcie zawodowego hamulca nawet dla gwiazd ekranu, złamano tabu. A teraz, gdy sytuacja zmieniła się o 180 stopni?
"Jaka wyższa wartość stoi za eksponowaniem nagiego brzucha?" – pyta autorka "Washington Post", utyskująca na "instagramizację" celebryckiej ciąży. No jak to jaka? Pieniądze. Ciążowy brzuch to maszynka do zarabiania pieniędzy. Można to oceniać dobrze, źle, lub mieć to w nosie, ale tak po prostu jest. A maszynkę tę nakręcają ludzie, którzy z wypiekami na twarzy czytają o tym, że celebrytka X jest w ciąży, biedna Y nie może w nią zajść, lub – co gorsza – nie chce, a Z już wkrótce rodzi.
To nie jest żadna filozofia. Media – w tym plotkarskie gazety – dostarczają czytelnikom tego, czego ci oczekują. Wiecie, dlaczego przez kilka tygodni byliśmy bombardowaniami doniesieniami o wszystkim, cokolwiek miało choćby najluźniejszy związek ze sprawą Magdaleny Żuk? Nie dlatego, że dziennikarze oszaleli na punkcie tej historii, ale dlatego, że widzowie, czytelnicy i słuchacze pragnęli to oglądać, czytać i o tym słuchać.
Oglądalność, klikalność i słuchalność nie kłamią. Podobnie jest z plotkarską prasą, która dostarcza informacji o najbardziej naturalnych, normalnych lub trywialnych faktach, bo tego domagają się czytelnicy. Aktorka bez makijażu. Piosenkarz z kieliszkiem w dłoni. Sportsmenka ze sprawą rozwodową w sądzie. To też nie są żadne newsy, gdyby zastosować kryteria Givhan.
To prawda, zajście w ciążę – o ile para nie choruje na niepłodność – nie jest jakimś szczególnym wyczynem. Nieco trudniejsze jest wychowanie dziecka. Przy okazji: jakoś nikt nie wpada na pomysł, by z tej okazji pokazać na okładce partnera celebrytki z opuszczonymi spodniami, po to by wyeksponować jego udział w zapłodnieniu. Nie: cała uwaga koncentruje się na kobiecym ciele, a celebrytki z tego korzystają.
Są jednak znacznie mniej etyczne sposoby na zarabianie pieniędzy, a "mój brzuch, moja sprawa" dotyczy nie tylko kobiet, które nie chcą być w ciąży, ale i kobiet pragnących afiszować się z tym, że będą matkami. To ich – celebrytek – wybór, który nie musi budzić entuzjazmu, ale nie zasługuje też na potępienie. Zbyt długo mówiono kobietom co, kiedy i gdzie mogą robić ze swoim ciałem, by teraz przebierać się w szaty obyczajowej policji, tylko z drugiej strony barykady. To nie są niewiniątka znienacka uchwycone w kadrze, lecz świadome siebie kobiety, które robią co chcą i mają do tego prawo.
Nie razi mnie więc naga Serena Williams z dużym brzuchem na okładce "Vanity Fair". Jeśli wywołuje jakąś reakcję, to raczej wzruszenie ramion. Okładki z ciężarnymi celebrytkami ukazują się taśmowo, więc numer z Sereną Williams nie jest niczym niezwykłym. Mimo to, jestem pewna, że gazeta szybko zniknie z kiosków. W końcu najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy.