Obrączki z nakrętek, a w prezencie wanna z wodą. Tak wyglądały śluby w czasie wojny i Powstania Warszawskiego
Alicja Cembrowska
28 lipca 2017, 13:05·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 28 lipca 2017, 13:05
Wojna, okupacja i Powstanie Warszawskie to nie tylko walka, granaty i ucieczki kanałami. Czas się nie zatrzymał, potrzeby się nie zmieniły, nikt nie odwołał życia codziennego. Dla Polaków w tym trudnym czasie nadal ważne były uroczystości, święta, przygotowywanie posiłków i… miłość. Ludzie nie przestali się zakochiwać, chociaż mieli świadomość, że małżeństwo może potrwać zaledwie kilka tygodni.
Reklama.
Najlepszy dzień w życiu staje się najgorszym
Poznali się w Poznaniu. On miał „fantazję nadzwyczajną”, potrafił rozśmieszyć każdego. Ona niezwykle zdrowa, wyczynowo jeździła na łyżwach. Halina Rajewska i Lech Wittig działali w konspiracji w Warszawie. Ich ślub odbył się w Szczebrzeszynie 8 grudnia 1941 roku. Na weselu zjawili się jednak nadprogramowi goście – gestapo. Halina wspomina, że na trop jej wybranka wpadli, bo ksiądz nie chciał się zgodzić, by wpisać w dokumentach Lecha fałszywe dane – jako Jerzego Kozłowskiego. Ślub był o 8 rano.
Weselnicy biesiadowali w najlepsze, gdy do domu wpadł nieznajomy chłopak i ostrzegł, że za chwilę wszyscy zostaną aresztowani. Gościom i mężowi udało się uciec, a Halina została, by odeprzeć podejrzenia. Gestapowcy wiedzieli, że kłamie – wszyscy uciekli, była zima, więc na pewno nie wyszliby z domu, zostawiając płaszcze i buty. Zęby straciła jeszcze w domu. Potem wspomina swoją pociętą sukienkę z żorżety i to, że papierosy gasili na jej nodze. Gdy polewali ją wodą i bili bez ustanku, ona modliła się tylko, by nic im nie powiedzieć. Rano zawieźli Halinę do domu, w nadziei, że zatrzymają jej męża. Nie było go tam, więc trafiła na Szucha. Nie była w stanie chodzić ani mówić. Dzięki Wali Szumskiej, jednej ze strażniczek, udało jej się spotkać z mężem. Pierwszy raz po ślubie. Halina wspomina, że powtarzał: „Moja kochana, moja kochana, trzymaj się…”. Płakali i całowali się przez 10 minut. Nie dostali więcej czasu. Później, gdy przeniesiono ją na Pawiak mówili o niej „sześciogodzinna mężatka”.
Cud sprawił, że Rajewską wypuszczono z więzienia. Stała sama na ulicy i nie wiedziała, co począć, gdzie jest mąż i rodzina. Dzięki kontaktom udało jej się zawiadomić Leszka o sytuacji. Na Senatorskiej w mieszkaniu jej brata spędzili pierwszą wspólną noc. Noc poślubną. Chociaż nie była to łatwa decyzja, para zdecydowała się nie spotykać przez jakiś czas. Ona wróciła do Szczebrzeszyna po rzeczy, a później, już w Warszawie, przyjęli z mężem na stałe nazwisko Kozłowscy. Zamieszkali pomiędzy Otwockiem a Warszawą i nadal zajmowali się działalnością konspiracyjną, w domu ukrywając również dwoje żydowskich dzieci. Gdy zbliżało się Powstanie, Lech „poszedł na wojenkę”, a rozżalona Halina powiedziała mu: „Nie wracaj już, ja cię nie chcę, rozwód biorę”. On jednak w listach zawsze pisał: „Jeszcze twój”. Potem wiadomości przestały przychodzić. Wcześniej grożąca rozwodem Halina postanowiła szukać męża. Pojechała do więzienia w Lubartowie. Z zakratowanego okna usłyszała: „Haluś, Haluś, skąd wiesz, że ja tu jestem? Przyślij mi buty, bieliznę, bo nie mam na zmianę”. Żona nie zdążyła, następnego dnia dowiedziała się, że więźniowie wywożeni są w wagonach bydlęcych do Rosji. Pod więzieniem leżało jednak sporo kartek wyrzuconych z okien. Na jednej napisane było: „Jesteśmy aresztowani, jedziemy do Rosji, nie wiadomo, czy nie spełnią się twoje marzenia o rozwodzie. Na razie cię całuję”. Ich kontakt się urywał.
***
W 1945 roku Halina przyjechała do Warszawy. Leszek wrócił po pięciu latach. Chory, ważący 39 kilo. Małżeństwo kupiło mieszkanie na Mokotowskiej, urodziła im się córka. Przed stanem wojennym na zaproszenie dzieci wylecieli do Australii. Tam zupełnym przypadkiem spotkali się z żydowskimi dziećmi, Basią i Rysiem, których uratowali. Ich matka powtarzała im: „Pamiętajcie, że uratowali was Lech i Halina Wittigowie”.
"Nawet raju nie można zamienić na poczekalnię śmierci"
„W drzwiach stanęła szczupła, bardzo zgrabna dziewczyna o zadartym nosku i ślicznych, dużych, lekko skośnych oczach. Uczesana była a la Greta Garbo i trochę ją przypominała.” Tak Jan Nowak-Jeziorański (a właściwie Zdzisław Antoni Jeziorański ) opisał pierwsze spotkanie ze swoją przyszłą żoną, Jadwigą Wolską. Ona była 26-letnią łączniczką, on 29-letnim kurierem. Według przyjętych konspiracyjnych zasad nie powinni się spotykać. Była to miłość od pierwszego wejrzenia – „Nowak” od razu zareagował na jej „nieśmiałe zainteresowanie”, ona jednak, pomimo tego, że on również jej się podobał, nie przyjęła zaproszenia na kawę i zniknęła. Mówiono, że była jedną z najdzielniejszych dziewczyn w konspiracji. W tamtej chwili nie wiedziała, że ponownie spotkają się za… dwa dni. Już nie pozwolił jej uciec.
Jeziorański wspominał, że zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wszelkie spotkania w większym gronie czy śluby groziły dekonspiracją. Na Pawiaku lub na Szucha. Oddzielenie obowiązków od życia prywatnego było jednak szalenie trudne – młodzi wstępowali do konspiracji grupowo i wprowadzali znajomych, co niejednokrotnie kończyło się tragicznie., jak podczas słynnego „rozstrzelanego ślubu” w 1943 roku, kiedy rozbito prawie całą Organizację Specjalnych Akcji Bojowych. Pomimo przeciwności „Greta” i „Nowak” zaręczyli się po kilku tygodniach od pierwszego spotkania. Nadal nie znali swoich prawdziwych nazwisk i adresów. Później musieli na jakiś czas się rozstać, bo Jeziorański jechał do Londynu. W trakcie pożegnania Jadwiga wsadziła mu pod podszewkę kapelusza kartkę z napisem: „Będę na Ciebie czekała”.
Gdy wrócił, spędził w mieszkaniu Grety jedną noc. Za trzy dni miało wybuchnąć Powstanie, w sprawie którego kobieta miała bardziej racjonalne stanowisko niż on. Codziennie spotykała wielu ludzi i krążyła po Warszawie. 1 sierpnia 1944, gdy otrzymała kopertę z napisem "do rąk własnych" dla swojego szefa, Tadeusza Żenczykowskiego, wie, że to już, zaczęło się. Opuszcza mieszkanie z poczuciem, że może już go nigdy nie zobaczyć. Jeziorańskiemu zaś udało się namówić swoją rodzinę (i jamnika Robaka), by ewakuowali się z mieszkania przy Nowym Świecie. W końcu spotkał się również z Gretą – ofiarował jej swój zegarek omega, ona oddała mu „mały damski zegareczek”. Nowak uznał, że „niebawem Powstanie upadnie i lepiej by było, gdyby śmierć zaskoczyła ich jako małżeństwo. Poza tym warto było pomyśleć o ślubie, dopóki dało się spotkać jeszcze jakieś ocalałe kościoły i księży”.
Ślub zaplanowali na 7 września przy ul. Wilczej. Przyszła panna młoda za puszkę konserw kupiła dwa miedziane krążki – obrączki, a narzeczony załatwił formalności.
Rozpoczęły się przygotowania. „Nowak” na jednym z balkonów zobaczył piękne petunie. Lokator mieszkania ostatecznie dał się namówić i wpuścił go, by zerwał bukiet. Takie małe rzeczy cieszyły młodą parę, która do ołtarza szła po potłuczonym szkle, bo ani jeden witraż nie przetrwał wybuchów. Do kaplicy zeszło się wiele nieznajomych osób, by popatrzeć „jak skoczek żeni się z łączniczką”. Ksiądz spieszył się na pogrzeb, więc ceremonia trwała kilka minut. Przyjęcie weselne odbyło się u Lecha Sadowskiego „Wasyla” – na stole znalazły się dwie puszki sardynek, jedna konserwa i butelka wina. Był 37. dzień Powstania, więc pozornie skromny poczęstunek był wręcz luksusowy. Pomimo najgorszych obaw, że małżeństwo potrwa zaledwie kilka tygodni, udało im się przeżyć. Jeziorański powtarzał, że „bez Wiśki już dawno byłby w piachu”, a ona nigdy go nie zawiodła.
Po latach tułaczki osiedlili się w samotnie stojącym góralskim domku na granicy Tyrolu i Salzburga. Wspominają „[…] błogą ciszę, której nie zakłócało nic prócz śpiewu ptaków i cichutkiego pobrzękiwania dzwonków pasącego się bydła. Byliśmy w końcu sami, z dala od ludzi”. On nagrywał swoją relację „Kuriera z Warszawy”, ona przepisywała wspomnienia i recenzowała. Później przenieśli się do Stanów Zjednoczonych. Przeżyli wspólnie 55 lat. Jadwiga Jeziorańska zmarła w 1999 roku. Zdzisław Antoni Jeziorański w 2005.
Miłość i wojna
Z pozoru tragiczna sytuacja, nie oznaczała rezygnacji z miłości. Gdy młodzi w czasie wojennej zawieruchy się zakochali po prostu informowali rodziców o ślubnych planach. Niejednokrotnie były to decyzje spontaniczne i bardziej popularne niż przed wojną. Według statystyk na każdy dzień Powstania Warszawskiego przypadały cztery śluby – młodzi nie wiedzieli, co z nimi będzie, czy przeżyją, czy zginą, czuli jednak potrzebę bliskiej relacji. Powstańcy częściej niż cywile decydowali się na zawarcie związku małżeńskiego. Również w kwestiach „co łaska” sprawa była łatwiejsza – w czasie okupacji nieraz wystarczyło dać księdzu równowartość pół litra wódki, a sama ceremonia trwała bardzo krótko. Zaślubiny Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Jadwigi Wolskiej nie trwały dłużej niż siedem minut. Sobota była dniem pracującym, więc śluby najczęściej odbywały się w niedziele.
Ludność cywilna, starająca się przeżyć kolejny dzień i znaleźć coś do jedzenia, rzadko decydowała się na zawarcie związku małżeńskiego w tym okresie. Z spisów parafialnych wynika, że śluby brali powstańcy, mając pełną świadomość, że najpewniej nie przeżyją. Był to jednak promień nadziei, namiastka normalności, tym bardziej, gdy sakrament udzielony był w kościele katolickim. W sierpniu 1944 Antoni Chruściel wydał nawet rozkaz regulujący w świetle prawa sposób zawierania małżeństw w trakcie Powstania. W tym czasie węzłem małżeńskim połączyło się 256 par, ale przewiduje się, że było ich stanowczo więcej. Nie zawsze ceremonie odbywały się w kościele – nieraz nie było innego wyjścia, więc „tak” mówiono sobie w piwnicach lub prywatnych mieszkaniach.
Organizacyjnie, czego łatwo się domyślać, ślub nie był tak głośnym i spektakularnym wydarzeniem jak obecnie. Rezygnowano z podróży samochodem, orkiestry czy ślubnych orszaków z powodów bezpieczeństwa. Ryzykowne było poruszanie się w grupach, jednak pomimo takich środków i tak często żandarmi zjawiali się pod kościołem.
***
Zorganizowaniem poczęstunku dla gości zajmowała się rodzina panny młodej. To, co znalazło się na stole zależało zarówno od zamożności rodziny, kontaktów na wsi, jak i dostępności produktów. Chętnie korzystano z czarnego rynku, bo w oficjalnym obiegu rodzina nie mogła liczyć na dodatkowe przydziały. Dania przygotowywała gospodyni lub, jeżeli nie posiadała szczególnych zdolności kulinarnych, wynajmowała pomoc. Powszechnym sposobem na radzenie sobie z brakiem mąki było robienie ciast z białej fasoli. Alkoholem zajmowała się rodzina pana młodego. Dostęp do klasycznej wódki był praktycznie niemożliwy, a na drogie koniaki czy wina nikogo nie było stać. Kieliszki napełniano zatem bimbrem, który na wsiach gwarantował spokojne biesiadowanie, ale bywał i powodem nieszczęść. Z jednej strony zapraszano miejscowego żandarma, który pod wpływem alkoholu zasypiał i weselnicy mogli spokojnie oddawać się zabawie, z drugiej zbyt duże ilości bimbru rozluźniały gardła i obyczaje, a hałas i głośne śpiewy przyciągały uwagę.
Równie skromny był ubiór. Panowie nie mieli w tym wyjątkowym dniu szansy na dopasowany, elegancki garnitur, więc najczęściej występowali w zdobytych niemieckich bluzach maskujących, tzw. "panterkach", butach oficerskich lub starych, znoszonych garniturach . Swoich lub kogoś z rodziny. Panie musiały zadowolić się skromnymi kostiumami lub sukienkami. Alternatywą były również wypożyczalnie strojów. Nie oferowały oczywiście białych, falbaniastych i oryginalnych sukien, ale pozwalały na chociaż odrobinę odświętności.
Obrączki z kółek do firanek
Eugeniusz Lokajski zrobił zdjęcie młodej parze. Był 13 dzień powstania, a Alicja Treutler i Bolesław Biega zostali żoną i mężem. Śluby w tym okresie nie były tłumnymi spotkaniami. W kościele były druhny panny młodej, a świadkowie pana młodego bronili w tym czasie poczty od strony Nowego Światu. Na archiwalnych zdjęciach widać jednak kilku gości – to pacjenci szpitala, w którym był Bolesław. Para miała na ramionach opaski powstańcze, a za obrączki posłużyły kółka od firanek (równie popularne były nakrętki lub drut). Również ich ubrania były skromne – Alicja miała jasną bluzkę i ciemną spódnicę, Bolesław pożyczony mundur, w którym musiał rozciąć rękaw, by zmieścić rękę w gipsie. O sukni ślubnej i garniturze nikt nawet nie marzył, Alicja miała jednak bukiet z żywych kwiatów, którego zdobycie również graniczyło z cudem.
Zabawa weselna pozwalała chociaż na chwilę zapomnieć o okrucieństwach wojny. Bolesław Biega wspomina, że przyjęcie odbyło się na zdobytej poczcie – dzięki temu goście mieli możliwość zjeść francuskie sardynki, napić się francuskiego wina i zapalić angielskiego papierosa. Za prezenty służyły skarpetki, mydło czy naboje, jednak za najlepszą nagrodę uznawano „zwolnienie ze służby na najbliższą noc”. Jedna z łączniczek wspominała nawet, że w jej dniu koledzy za nią roznieśli meldunki, a inna para otrzymała… wannę pełną wody. Aby mogli się wykąpać.
Piętno wojny i strachu pobudzało potrzebę bliskości fizycznej i psychicznej. Młodzi, zakochani nie mieli czasu „sam na sam”, miejsca na intymność, a publiczne okazywanie uczuć nikogo nie dziwiło. Niektóre relacje nie przetrwały próby czasu, a niejednokrotnie miłości, które wybuchały wraz z kolejną bombą nie oznaczały ślubnego kobierca i szczęśliwego zakończenia po wojnie. Tak częste zawieranie małżeństw w tym okresie tłumaczyć można zatem nie silną potrzebą zbliżenia fizycznego czy sakramentalnego "tak" dla zasady, a raczej strachem. Strachem przed utratą bliskiego człowieka lub własną śmiercią. I poczuciem, że jutra może nie być.
Reklama.
"Dziewczyny wojenne", cytat z książki Łukasza Modelskiego
„Brat Haliny, konspiracyjny chemik, mieszka w Warszawie […] Jest poszukiwany. Podczas rewizji gestapo znajduje u niego zaproszenie na ślub siostry. Gestapowcy jadą do Szczebrzeszyna.”
"Miłość w Powstaniu Warszawskim, cytat z książki Sławomira Kopra
„Greta robiła wszystko – wspominał Jeziorański – pisała na maszynie, prowadziła archiwum, zajmowała się domem, żyła tylko dla mnie. Mam świadomość, że wiele od niej brałem i niewiele dawałem. Pocieszam się tylko, że nie dla siebie.”
"Miłość w Powstaniu Warszawskim", cytat z książki Sławomira Kopra
„Pod presją walki wybuchała intensywność uczuć – stwierdził Jerzy Janczewski („Glinka”). – Istniało pewne rozluźnienie norm. Znałem osiemnastoletnią sanitariuszkę, która uważała mnie za bohatera. Alkoholu nie piliśmy, ale jak w nocy znaleźliśmy puste mieszkanie, to się kochaliśmy, oddając się sobie bez reszty.”