
– Aż mnie ciarki przeszły, jak się dowiedziałam, że to u nas na osiedlu. Oni mieszkali w drugiej klatce! – mówi mieszkanka bloku przy ul. Widokowej w Rzeszowie. Tu, do drzwi wielu domów, w sobotę zapukała policja. Właśnie wtedy mieszkańcy usłyszeli o śmierci półrocznego Maksymiliana i znęcaniu się nad 2,5-letnią Leną. O dramacie, jaki rozegrał się na parterze i wstrząsnął całą Polską. Nikt dobrze nie znał tej rodziny. Od kilku miesięcy pomagała jej jednak opieka społeczna. O tym, co ją niepokoiło alarmowała sąd i policję. I aż ciarki przechodzą, gdy człowiek pomyśli, że tego bestialstwa można było uniknąć.
Sprawa 6-miesięcznego Maksymiliana i 2,5-letniej Leny jest przerażająca pod każdym względem. Również z tego powodu, że w tym przypadku nie można powiedzieć, że nikt – oprócz sąsiadów, którzy nic nie widzieli – w sprawie tej rodziny nie reagował. Były podejrzenia, ale nigdy pewności. Wszyscy wiedzieli, że coś może być nie tak. Tylko teraz można oceniać, że być może źle lokowano przyczyny.
Najpierw zarzut zabójstwa dziecka postawiono matce – 23-letniej Karinie B. Kobieta miała być aresztowana na 3 miesiące, gdy okazało się, że do znęcania nad jej dziećmi przyznał się znajomy rodziny – częsty gość na Widokowej, który czasem opiekował się obojgiem dzieci. To 40-letni Grzegorz B. opowiedział śledczym, że z niewiadomych dla siebie przyczyn nienawidził dziewczynki i miał przyjemność w tym, że dziecko się go boi. Podduszał ją, szarpał, na ciele Leny znaleziono ślady po przypalaniu papierosem, choć Grzegorz B. mówił też, że tak znęcał się nad dziewczynką, by nie zostawiać śladów.
"Wykorzystywał moment, kiedy zostawał sam w domu z dziewczynką. Dokuczał jej, przyduszał Lenkę, szarpał ją. Satysfakcję sprawiało mu to, że widział w oczach dziecka przerażenie. To go odstresowywało. Mężczyzna wiedział, że dziewczynka się go bała". Czytaj więcej
– Po tragedii rodzice dzieci wrócili do domu rodzinnego pod Rzeszowem. Tam pobierali wszystkie świadczenia rodzinne, również 500+. Ale nie podam pani, gdzie to jest. Nie mogę. Dopóki sąd nikogo nie skaże, nie można powodować, żeby środowisko lokalne ludzi linczowało – mówi wprost Irena Marszałek. Doskonale zna tę rodzinę. Jakiś czas temu jej ośrodek nawiązał nawet kontakt z matką i siostrą Kariny. Informując, że 23-latka nie radzi sobie z dwójką dzieci. Obie kobiety podobno zadeklarowały pomoc w opiece i wychowaniu.
Co więcej, pracownicy wpadali do ich domu o różnych porach dnia. Sprawdzali, czy matka przygotowuje dzieciom posiłki, co maluchy jedzą. Czy w domu są środki higieniczne, czy są zabawki. Czy dzieci mają odpowiednie ubrania. – Wszystko było. Ojciec dzieci pracował na umowę o pracę, pracował też dorywczo. To nie jest rodzina, która w systemie ciągłym korzystała ze świadczeń – mówi Irena Marszałek.
Nikt nie wiedział o tym trzecim. Czy był w ich życiu już wtedy? Skoro, jak sam zeznał w niedzielę, przez 1,5 roku znęcał się nad Leną?
