Bajońskie zarobki – to mit. Lekarze, podobnie jak wielu Polaków, mają dylemat, jak przeżyć od pierwszego do pierwszego za 1400 złotych. Tyle bowiem zarabiają medycy po studiach. Gdy już uzyskają pełne prawa wykonywania zawodu i zaczynają rezydenturę, jest niewiele lepiej. Długo czekali na realizację obietnic składanych przez ministra Radziwiłła, premier Szydło i prezesa Kaczyńskiego. Dziś mówią dość i szykują się do protestu głodowego.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
No i to jest bardzo smutne. Następuje deprecjacja zawodu lekarza. Panuje powszechne przekonanie, że lekarz jest nie wiadomo jak bogaty. To iluzja. Nawet gdy pokazujemy czarno na białym nasze zarobki, to ludzie nam nie wierzą.
Spróbujmy, może uwierzą. W takim razie ile może zarobić lekarz od razu po studiach, w wieku 25 lat, idąc na obowiązkowy staż?
Minimalną krajową. To są 2 tys. zł brutto, czyli 1400 na rękę (wynagrodzenia początkujących pracowników sieci handlowych zaczynają się zazwyczaj od ok. 2,5 tys. brutto, pisaliśmy o tym tutaj – przyp. red.).
Ci lekarze zazwyczaj odbywają staż w dużym mieście, gdzie nie sposób się utrzymać za taką sumę. Często myślą o założeniu rodziny...
...ale w perspektywie mają, że przecierpią rok na stażu, zostaną pełnoprawnymi lekarzami i będzie lepiej.
Po kolei. Najpierw jeszcze muszą zdać egzamin państwowy. Od jego wyniku zależy rezydentura. Choć – to absurdalne, ale tak jest – można bardzo dobrze zdać egzamin i mieć problem ze znalezieniem miejsca pracy.
Jak to możliwe? Przecież wiadomo, że brakuje lekarzy.
Minister Radziwiłł chciałby, aby niemal wszyscy zostawali lekarzami rodzinnymi. W ten sposób odgórnie ustala się liczbę miejsc na poszczególnych specjalizacjach.
W moim przypadku wyglądało to tak, że egzamin zdałem dość dobrze. Spośród przystępujących do egzaminu 10 proc. miało wyniki lepsze ode mnie, 90 proc. gorsze. A mimo to nie dostałem się na rezydenturę w pierwszym naborze. Musiałem czekać, byłem na bezrobociu przez 3 miesiące i nie mogłem znaleźć miejsca pracy. W końcu udało mi się – w Wigilię. Pomyślałem, że jak pójdę prosić o pracę w Wigilię to nikt mi nie odmówi i tak się rzeczywiście stało.
Na jakiej specjalizacji?
Na anestezjologii. W moim przypadku problemem nie było to, aby się dostać na rezydenturę, ale by móc pracować tam, gdzie można się czegoś nauczyć. Jasne, że dla młodego anestezjologa najlepszy jest duży szpital, który wykonuje wiele procedur. Tam są większe szanse rozwoju niż w małym szpitalu, gdzie jest np. tylko chirurgia, czy tylko ortopedia.
Wróćmy do pieniędzy. Jak wyglądają zarobki lekarza rezydenta?
Kiepsko. Przez pierwsze dwa lata na rękę dostaje się 2100 zł, później 2400 zł.
A dyżury?
One są wynagradzane tak, że to się zupełnie nie opłaca.
Na przykład u mnie są 5-godzinne dyżury popołudniu i wieczorem, w czasie których wykonujemy wiele znieczuleń do różnych zabiegów i za które dostajemy trochę ponad 100 zł na rękę. Jaka jest wartość tych pieniędzy poczułem niedawno, gdy zepsuło mi się coś i wezwałem hydraulika. Okazało się, że hydraulik – w przeciwieństwie do lekarza – jest fachowcem, który się ceni i szanuje, bo godzina jego pracy była warta 150 zł. Stwierdziłem, że sam jestem w stanie nauczyć się podstaw hydrauliki, bo to nie ma sensu, żebym ja musiał 5 godzin pracować na 1 godzinę usługi hydraulika!
Ale te 5 godzin to nie wszystko!
Absolutnie! Jesteśmy jakąś dziwną grupą ludzi, których jakby nie dotyczył Kodeks Pracy. Bezpłatne nadgodziny rezydentów są właściwie normą. Po 24-godzinnych dyżurach moi koledzy muszą jeszcze wielokrotnie zostawać w szpitalu i opiekować się pacjentami, uzupełniać dokumentację, historie choroby. Dyrekcja ich nieraz wręcz mobbinguje i często muszą to robić po godzinach, w weekendy. Oni z kolei za bardzo nie mają jak się sprzeciwić, bo chcą skończyć rezydenturę. A do tego powszechne stają się "nowoczesne formy zatrudnienia"...
Czyli kontrakty?
Używam określenia "nowoczesne formy zatrudnienia", bo tak ładnie lubił mówić minister zdrowia w rządzie Ewy Kopacz, Marian Zembala, przekonując, że etat jest przeżytkiem. Choć, oceniając intuicyjnie, wydaje mi się, że lekarz na etacie jest bardziej związany ze szpitalem, a to powinno być korzystne i dla placówki, i dla pacjentów.
Od prawie dwóch lat ministrem zdrowia jest Konstanty Radziwiłł, który przez całe lata mówił o konieczności zwiększenia środków na służbę zdrowia i podniesienia płac lekarzy.
My podeszliśmy do tematu idealistycznie, że skoro obietnice z usty tych polityków padły, to będą chcieli wcielić to w życie. Praktyka pokazała, że jest inaczej...
I tu dochodzimy do tego, co przed wami. 2 października zamierzacie zacząć protest głodowy. Jest jeszcze coś, co może was odwieść od tego planu?
Oczywiście, czekamy na przejaw dobrej woli ze strony ministerstwa podparty konkretami. To mogłaby być zapowiedź zwiększenia finansowania ochrony zdrowia, tak aby system przestał zagrażać i pacjentom, i pracownikom.
A wasza głodówka nie zaszkodzi wam samym i pacjentom?
Przygotowałem się do tego protestu, dużo czytałem na ten temat i na sobie sprawdziłem, jak człowiek funkcjonuje w trakcie głodówki. Wytrwałem 40 godzin, wiem, że dałbym radę dłużej, ale tu chodziło o samo sprawdzenie siebie i tyle wystarczyło. Na czas protestu zamierzamy wziąć wolne...
I jeśli wielu z was weźmie wolne, to jak szpitale poradzą sobie z obsadą?
Bez przesady – nie planujemy, aby głodujących były setki, czy tysiące. Nam o to nie chodzi. Chodzi o to, by zwrócić uwagę na problem i zapewniam, że logistycznie i wizerunkowo jesteśmy do akcji przygotowani. Determinacji nam nie brakuje.