Ich sukces polegał na nowatorskiej technice, która sprawiała, że to, co widzimy na ekranie, wydaje się jeszcze bardziej prawdziwe. Jeszcze kilka lat temu w kinach mieliśmy prawdziwy wysyp filmów kręconych w konwencji found footage (dosłownie: odnalezione nagranie). Jednak formuła szybko znudziła się widzom. Dziś to nisza.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Film o wiedźmie z Blair to kamień milowy w dziedzinie kinematografii i prawdziwy fenomen. Powstał za śmieszne jak na przemysł rozrywkowy pieniądze: 60 tys. dolarów. Z samych biletów twórcy zgarnęli niemal 250 mln dolarów. Fabuła filmu nie była rewolucyjna, jednak sam sposób jej opowiedzenia absolutnie genialny. Oglądaliśmy zmontowane nagrania z wyprawy, w czasie której autorzy zaginęli w tajemniczych okolicznościach. Wszystko to oczywiście było wyreżyserowane, a legenda zmyślona. Film i tak przerażał swoją autentycznością (aktorzy byli nawet zgłoszeni jako osoby zaginione, powstała też strona poświęcona całej otoczce).
Boom na "found footage"
Po niezaprzeczalnym sukcesie "Blair Witch Project", kilka lat później zaczął się szturm filmowców "amatorów" na portfele widzów. Początkowo celowano w horrory, które za sprawą wyjątkowej techniki stały się straszne jak nigdy. Powstały takie przeboje kinowe jak serie "Rec" czy "Paranormal Activity" (pierwsze części obu filmów z 2007 roku). Found footage i horrory wydawały się połączeniem doskonałym i jakby stworzonym dla siebie. Jednak twórcy zaczęli brnąć dalej.
Konwencja found footage okazała się bardzo uniwersalna. Sprawdziła się w przypadku komedii ("Project: X", "Co robimy w ukryciu"), filmów akcji ("Projekt: Monster", "Hardcore Henry"), science-fiction ("Kronika", "Projekt: Almanach"), a nawet policyjnych kryminałów ("Bogowie ulicy"). W międzyczasie powstało też sporo fikcyjnych dokumentów tzw. mockumentary jak "Borat", "Chłopaki z baraków" czy "Biuro".
To był niewątpliwy boom. A jak jest dziś? Od kilku lat nie słyszymy przecież o głośnych premierach filmów na "prawdziwych faktach autentycznych". Te, które powstają, są coraz słabsze. W 2015 roku oglądałem w tej formie horror "Wizyta" i sam już nie wiem, czy jego mierność wynikała z opatrzonej formuły. czy reżysera M. Night Shyamalana.
Kinowy found footage był skazany na porażkę
Filmy, o których była powyżej mowa... to tak naprawdę nie found footage. – To sprytny trend w kinie głównego nurtu czyli mainstreamowym. Za sprawą marketingowego zabiegu widzowie są "oszukiwani", że oglądają taśmy przez kogoś znalezione, a wszystko wydarzyło się naprawdę. Ta formuła musiała się przez to prędzej czy później wyczerpać. Po kilku latach popularności, faktycznie powstają już coraz mniej takich produkcji w kinach – mówi naTemat filmoznawczyni z Uniwersytetu Jagiellońskiego Paulina Haratyk. W październiku organizuje pierwszy w Polsce festiwal poświęcony temu nurtowi: Found footage: ożywianie archiwów.
– Warto dodać, że czasem do szerszego grona trafiają filmy, które są pomiędzy komercją a artyzmem. W zeszłym roku powstała "Operacja Avalanche", która jest łatwa w odbiorze, bohaterami są agenci CIA, którzy nagrali fikcyjne lądowanie Amerykanów na Księżycu, ale całość jest w kontekście rewidowania przeszłości – tłumaczy filmoznawczyni.
Epoka kinowego found footage kończy się, nawet twórcy "Rec" w 3. części odeszli od formuły, a widzowie dają sygnał, że chcą być straszeni w klasycznym stylu. Dowodem jest bijąca rekordy popularność horroru "To".
Nisza, która zawsze będzie niszą
Czym więc jest prawdziwy found footage? To z pewnością nic nowego. Takie filmy powstają od połowy XX wieku i nie mają nic wspólnego z fikcją. Nie wolno mylić tego jednak z dokumentami. – To zarówno nurt jak i technika. Polega na tym, że wykorzystuje się materiały wcześniej nakręcone przez siebie lub kogoś innego i wykorzystuje w swoim dziele. Proporcje nie są istotne: może to być cytat, fragment lub cały film, który jest w jakiś sposób przemontowany, złożony od nowa, są przeprowadzone różne zabiegi. Najważniejszy w found footage jest montaż za sprawą którego zmienia się pierwotne znaczenie. Wchodzi głębiej, pokazujemy coś innego – tłumaczy Paulina Haratyk.
Found footage balansuje na granicy filmu i projektu artystycznego. – Liczy się też sama materia. Filmy są specyficzne wizualnie. Jeśli jest robiony z taśm to np. są one drapane, poddawane zabiegom chemicznym, a cyfrowe materiały stylizowane są na dawne filmy, artyści dodają też np. piękne zdjęcia w pastelowych barwach z aparatów Kodaka z lat 70. – mówi Haratyk i dodaje – Jednym z najbardziej znanych twórców tego nurtu jest Amerykanin Bill Morrison. Stworzył film "Decasia" na podstawie starych, zniszczonych filmów. Zdigitalizował je i stworzył misz-masz w którym odżyły na nowo. To nie jest film narracyjny, ale eksperymentalny.
Nie wszystkie prawdziwe found footage to niezrozumiałe eksperymenty. – Przykładem jest węgierski artysta Peter Forgacs, który przemontowuje, spowalnia, dubluje amatorskie nagrania i dorysowuje różne rzeczy. Nabierają dodatkowych znaczeń, opowiada nieopowiedziane, ciekawe historie, ale przez to, że jest znany w swoich kręgach, również i autorzy oryginalnych nagrań stają się bardziej popularni – zapewnia filmoznawczyni z UJ.
Na festiwalu "Found footage: ożywianie archiwów", który odbędzie się 14 i 15 października na warszawskiej ASP, zaprezentowanych zostanie 8 filmów m. in. Wilhelma Sasnala. W programie są też spotkania z twórcami i warsztaty z tworzenia własnych filmów z recyclingu.
Niekończąca się formuła
Tak jak i inne "niezrozumiałe" projekty sztuki współczesnej, tak i found footage był, jest i będzie. – Jest mainstream i masz działania eksperymentalne, którymi na nowo definiujesz kino, albo pokazujesz coś w inny sposób. Czasem to przechodzi na krótką chwilę do mainstreamu i staje się bardziej znane niż wszystkie "prawdziwe" filmy razem wzięte – mówi specjalistka od found footage.
Możliwe, że wkrótce o tym gatunku będzie głośno. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas druga fala found footage. To trochę zasługa internetu i mody na nagrywanie wszystkiego.
– Ten trend będzie się rozwijał, bo coraz więcej materiałów digitalizujemy. Mamy coraz więcej filmów w archiwach i mamy do nich coraz większy dostęp. Dlatego będziemy odnajdywać coraz więcej ciekawych rzeczy, o których warto byłoby opowiedzieć. Kwestią czasu jest powstanie nowej formuły – mówi Paulina Haratyk.
Idealny przykład to dokument o Amy Winehouse - "Amy" z 2015 roku. Nieżyjącą artystkę przedstawiono w bardzo intymny sposób, jej walka z chorobą ukazana jest m. in. okiem kamer smartfonów i niepublikowanych nagrań.