Filmy w konwencji found footage znudziły się widzom, ich poziom również zmalał.
Filmy w konwencji found footage znudziły się widzom, ich poziom również zmalał. Kadry z filmów
Reklama.
Film o wiedźmie z Blair to kamień milowy w dziedzinie kinematografii i prawdziwy fenomen. Powstał za śmieszne jak na przemysł rozrywkowy pieniądze: 60 tys. dolarów. Z samych biletów twórcy zgarnęli niemal 250 mln dolarów. Fabuła filmu nie była rewolucyjna, jednak sam sposób jej opowiedzenia absolutnie genialny. Oglądaliśmy zmontowane nagrania z wyprawy, w czasie której autorzy zaginęli w tajemniczych okolicznościach. Wszystko to oczywiście było wyreżyserowane, a legenda zmyślona. Film i tak przerażał swoją autentycznością (aktorzy byli nawet zgłoszeni jako osoby zaginione, powstała też strona poświęcona całej otoczce).
logo
Dla podkreślenia autentyczności, zgłoszono zaginięcie aktorów z "Blair Witch Project:. Screen z gizmondo.com
Boom na "found footage"
Po niezaprzeczalnym sukcesie "Blair Witch Project", kilka lat później zaczął się szturm filmowców "amatorów" na portfele widzów. Początkowo celowano w horrory, które za sprawą wyjątkowej techniki stały się straszne jak nigdy. Powstały takie przeboje kinowe jak serie "Rec" czy "Paranormal Activity" (pierwsze części obu filmów z 2007 roku). Found footage i horrory wydawały się połączeniem doskonałym i jakby stworzonym dla siebie. Jednak twórcy zaczęli brnąć dalej.
Konwencja found footage okazała się bardzo uniwersalna. Sprawdziła się w przypadku komedii ("Project: X", "Co robimy w ukryciu"), filmów akcji ("Projekt: Monster", "Hardcore Henry"), science-fiction ("Kronika", "Projekt: Almanach"), a nawet policyjnych kryminałów ("Bogowie ulicy"). W międzyczasie powstało też sporo fikcyjnych dokumentów tzw. mockumentary jak "Borat", "Chłopaki z baraków" czy "Biuro".
To był niewątpliwy boom. A jak jest dziś? Od kilku lat nie słyszymy przecież o głośnych premierach filmów na "prawdziwych faktach autentycznych". Te, które powstają, są coraz słabsze. W 2015 roku oglądałem w tej formie horror "Wizyta" i sam już nie wiem, czy jego mierność wynikała z opatrzonej formuły. czy reżysera M. Night Shyamalana.
Kinowy found footage był skazany na porażkę
Filmy, o których była powyżej mowa... to tak naprawdę nie found footage. – To sprytny trend w kinie głównego nurtu czyli mainstreamowym. Za sprawą marketingowego zabiegu widzowie są "oszukiwani", że oglądają taśmy przez kogoś znalezione, a wszystko wydarzyło się naprawdę. Ta formuła musiała się przez to prędzej czy później wyczerpać. Po kilku latach popularności, faktycznie powstają już coraz mniej takich produkcji w kinach – mówi naTemat filmoznawczyni z Uniwersytetu Jagiellońskiego Paulina Haratyk. W październiku organizuje pierwszy w Polsce festiwal poświęcony temu nurtowi: Found footage: ożywianie archiwów.
– Warto dodać, że czasem do szerszego grona trafiają filmy, które są pomiędzy komercją a artyzmem. W zeszłym roku powstała "Operacja Avalanche", która jest łatwa w odbiorze, bohaterami są agenci CIA, którzy nagrali fikcyjne lądowanie Amerykanów na Księżycu, ale całość jest w kontekście rewidowania przeszłości – tłumaczy filmoznawczyni.
Epoka kinowego found footage kończy się, nawet twórcy "Rec" w 3. części odeszli od formuły, a widzowie dają sygnał, że chcą być straszeni w klasycznym stylu. Dowodem jest bijąca rekordy popularność horroru "To".
Nisza, która zawsze będzie niszą
Czym więc jest prawdziwy found footage? To z pewnością nic nowego. Takie filmy powstają od połowy XX wieku i nie mają nic wspólnego z fikcją. Nie wolno mylić tego jednak z dokumentami. – To zarówno nurt jak i technika. Polega na tym, że wykorzystuje się materiały wcześniej nakręcone przez siebie lub kogoś innego i wykorzystuje w swoim dziele. Proporcje nie są istotne: może to być cytat, fragment lub cały film, który jest w jakiś sposób przemontowany, złożony od nowa, są przeprowadzone różne zabiegi. Najważniejszy w found footage jest montaż za sprawą którego zmienia się pierwotne znaczenie. Wchodzi głębiej, pokazujemy coś innego – tłumaczy Paulina Haratyk.
logo
Klasyk z 1980 roku. Film o kanibalach był tak realistyczny i brutalny, że twórcy musieli udowadniać przed sądem, że nie zginęli w nim ludzie. Screen z "Cannibal Holocaust"
Found footage balansuje na granicy filmu i projektu artystycznego. – Liczy się też sama materia. Filmy są specyficzne wizualnie. Jeśli jest robiony z taśm to np. są one drapane, poddawane zabiegom chemicznym, a cyfrowe materiały stylizowane są na dawne filmy, artyści dodają też np. piękne zdjęcia w pastelowych barwach z aparatów Kodaka z lat 70. – mówi Haratyk i dodaje – Jednym z najbardziej znanych twórców tego nurtu jest Amerykanin Bill Morrison. Stworzył film "Decasia" na podstawie starych, zniszczonych filmów. Zdigitalizował je i stworzył misz-masz w którym odżyły na nowo. To nie jest film narracyjny, ale eksperymentalny.
Nie wszystkie prawdziwe found footage to niezrozumiałe eksperymenty. – Przykładem jest węgierski artysta Peter Forgacs, który przemontowuje, spowalnia, dubluje amatorskie nagrania i dorysowuje różne rzeczy. Nabierają dodatkowych znaczeń, opowiada nieopowiedziane, ciekawe historie, ale przez to, że jest znany w swoich kręgach, również i autorzy oryginalnych nagrań stają się bardziej popularni – zapewnia filmoznawczyni z UJ.
Na festiwalu "Found footage: ożywianie archiwów", który odbędzie się 14 i 15 października na warszawskiej ASP, zaprezentowanych zostanie 8 filmów m. in. Wilhelma Sasnala. W programie są też spotkania z twórcami i warsztaty z tworzenia własnych filmów z recyclingu.
Niekończąca się formuła
Tak jak i inne "niezrozumiałe" projekty sztuki współczesnej, tak i found footage był, jest i będzie. – Jest mainstream i masz działania eksperymentalne, którymi na nowo definiujesz kino, albo pokazujesz coś w inny sposób. Czasem to przechodzi na krótką chwilę do mainstreamu i staje się bardziej znane niż wszystkie "prawdziwe" filmy razem wzięte – mówi specjalistka od found footage.
Możliwe, że wkrótce o tym gatunku będzie głośno. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas druga fala found footage. To trochę zasługa internetu i mody na nagrywanie wszystkiego.
– Ten trend będzie się rozwijał, bo coraz więcej materiałów digitalizujemy. Mamy coraz więcej filmów w archiwach i mamy do nich coraz większy dostęp. Dlatego będziemy odnajdywać coraz więcej ciekawych rzeczy, o których warto byłoby opowiedzieć. Kwestią czasu jest powstanie nowej formuły – mówi Paulina Haratyk.
Idealny przykład to dokument o Amy Winehouse - "Amy" z 2015 roku. Nieżyjącą artystkę przedstawiono w bardzo intymny sposób, jej walka z chorobą ukazana jest m. in. okiem kamer smartfonów i niepublikowanych nagrań.