Politycy Kukiz'15, poseł Pięta i były prezydent Bronisław Komorowski chcą liberalizacji przepisów o dostępie do broni.
Politycy Kukiz'15, poseł Pięta i były prezydent Bronisław Komorowski chcą liberalizacji przepisów o dostępie do broni. Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta
Reklama.
Koronnym argumentem zwolenników prawa do posiadania broni jest to, że broń sama nie zabija. Mówią, że potrzebny jest do tego człowiek, a jak ktoś chce zabić, to wystarczy mu do tego nóż, kamień albo sztacheta wyrwana z płotu. Ich zdaniem słowo "broń" pochodzi od "bronić" i ma służyć do odstraszania napastników, obrony własnej, a nie do organizowania skoków na bank. Problem w tym, że z pistoletu łatwiej trafić człowieka niż rzucając w niego kamienie, a i krzywdę można większą zrobić niż wywijając sztachetą. Poza tym, jak się okazuje, w Polsce wcale nie jest tak trudno zostać posiadaczem lśniącego pistoletu.
"Klamka na legalu"
Posiadacze własnej broni w Polsce należą do jednej z trzech grup: myśliwych, strzelców sportowych lub kolekcjonerów. Żeby zostać myśliwym, trzeba odbyć staż w jakimś kole łowieckim, przejść badania, zdać egzaminy i gotowe. Policja wydaje pozwolenie na posiadanie broni myśliwskiej. Praktycznie bezterminowo. Znacznie gorzej mają sportowcy. Muszą należeć do klubu, startować w zawodach, zaliczyć przynajmniej kilka startów rocznie. Mogą posiadać tylko taką broń, jaka im w tych zawodach jest rzeczywiście niezbędna (określony typ i kaliber). Zwykle w książeczce broni jest miejsce tylko na kilka sztuk.
Od paru lat bardzo popularną metodą na posiadanie pistoletu czy karabinu jest zostanie kolekcjonerem. Wystarczy zapisać się do jakiegoś stowarzyszenia kolekcjonerów broni, zapłacić wpisowe i liczyć na pomoc nowo poznanych kolegów, którzy wyjaśnią, jakie papiery i gdzie gdzie złożyć. Doradzą, gdzie najłatwiej i najszybciej zrobić stosowne badania lekarskie i tak dalej. Do pewnego momentu niczym ta ścieżka nie różni się od tej, którą muszą przechodzić "sportowcy", ale diabeł tkwi w szczegółach. Kolekcjonerzy mogą posiadać nawet kilkadziesiąt sztuk broni i nie muszą startować w żadnych zawodach. Nie grozi im utrata licencji, nie grozi im utrata pozwolenia, chyba, że popełnią jakieś przestępstwo.
W Polsce jest około 120 tys. myśliwych, blisko 16 tys. sportowców i kilkanaście tysięcy kolekcjonerów. Trzeba jednak zauważyć, że tych liczb nie można sumować. Myśliwi chętnie zostają kolekcjonerami broni, dzięki czemu obok sztucera i śrutówki mogą w szafie pancernej umieścić także pistolet czy rewolwer. Czyli broń, która nie jest wykorzystywana w łowiectwie.
Pozwolenie na broń wymaga odbycia szkolenia. Sama procedura zdobycia pozwolenia na broń trwa przynajmniej pół roku. Zdaniem tych, którzy strzelają na co dzień, taki termin pozwala trochę ochłonąć. – Człowiek dowiaduje się, żeby nie zaglądać do lufy, bo tam nie ma nic ciekawego. Uspokoją się trochę i zanim ich ogarnie szał zakupów dowiedzą się, że między filmem "Rambo" a życiem jest po prostu przepaść. To dobry czas – twierdzi Wojciech, który strzelectwem zajmuje się od wielu lat.
Tymczasem parlamentarzyści z Kukiz’15 złożyli projekt przepisów liberalizujących przepisy dotyczące posiadania broni. Co ciekawe, mogą liczyć na wsparcie zarówno z prawej, jak i lewej strony sceny politycznej. Poseł Prawa i Sprawiedliwości Stanisław Pięta od lat przekonuje do strzelectwa, organizuje kursy i strzelania. Z drugiej strony jest Bronisław Komorowski, zawołany myśliwy, który także wyraża swoje absolutne poparcie dla zmian w prawie.
Z drugiej strony jest wielka grupa przeciwników broni. Nie tylko nie sprzyjają pomysłom liberalizacji przepisów, ale najchętniej wycofaliby całą broń z rynku. Argumentują, że właśnie przez łatwiejszy dostęp do broni dochodzi, co jakiś czas do masakry jak ta, która miała miejsce w ostatnich dniach w USA. Czy ograniczenie ilości broni jest możliwe? Przykład Australii dowodzi, że jak najbardziej.
Australijczycy powiedzieli "nie"
28 kwietnia 1996 roku 28-letni Martin Bryant wszedł do kawiarni w Port Arthur, turystycznym mieście na Tasmanii i otworzył ogień z półautomatycznego karabinu. Zabił 35 osób, 28 zostało rannych. Reakcja australijskich władz na tę tragedię była błyskawiczna. Ówczesny premier John Howard ogłosił, że w Australii jest za dużo broni i rząd zrobi z tym porządek.
Przeprowadzono reformę prawa. Opracowana miesiąc po strzelaninie w Port Arthur National Firearms Agreement bardzo ograniczyła dostęp do broni w Australii. Wprowadzono rejestr pistoletów i rewolwerów, zakazano posiadania półautomatycznych i automatycznych strzelb i karabinów. W całym kraju uruchomiono program wykupu takiej broni od mieszkańców, łącznie wyciągnięto z rynku około 650 tysięcy sztuk broni. Wszystkie jednostki zostały później komisyjnie zniszczone.
W 2011 roku przeprowadzono w Australii szeroko zakrojone badania. Oceniano, jak decyzje rządu z 1996 roku przełożyły się na liczbę morderstw i samobójstw z użyciem broni. Okazało się, że liczba samobójstw spadła o 57 proc., a liczba morderstw o 43 proc. Konkluzja po tym badaniu była taka, że znaczne ograniczenie liczby broni na terenie Australii ocaliło życie wielu mieszkańców.
W Polsce miłośnicy broni przekonują, że to nie ma nic do rzeczy, że Australia to inny kraj, inna mentalność. Chętniej porównują Polskę raczej co Czech, Słowacji, Niemiec czy Norwegii. W każdym z tych krajów ich zdaniem łatwiej stać się posiadaczem broni palnej, bo nie zależy to od widzimisię policjanta, dodo którego wpłynęło nasze podanie. Tylko, czy rzeczywiście trzeba liberalizować przepisy? Praktyka dowodzi, że w Polsce każdy kto chce może stać się legalnym posiadaczem broni, i to bynajmniej nie jednej sztuki.