Podejrzany o makabryczną zbrodnię Robert J. wkrótce wróci na wolność? Śledczy mieli iść do sądu jedynie z poszlakami
redakcja naTemat
06 października 2017, 16:32·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 06 października 2017, 16:32
Czy człowiek podejrzewany o dokonanie makabrycznego zabójstwa Katarzyny Z w 1998 roku wkrótce może wrócić na wolność? Takie spekulacje wzbudziła rozgłośnia RMF FM, która w piątkowe popołudnie ujawniła, że wbrew wszelkim pozorom krakowscy śledczy wcale nie mają żadnych przełomowych i twardych dowodów na winę Roberta J.. Na to, by wreszcie zatrzymać tego podejrzewanego od samego początku mężczyznę podobno zdecydowano się głównie na podstawie poszlak.
Reklama.
Krzysztof Zasada z RMF FM twierdzi, że jego informatorzy znający materiały ze śledztwa przeciwko mieli ocenić, iż zatrzymania domniemanego mordercy dokonano na podstawach, które sąd może uznać jedynie za poszlaki. Bo teraz to od sądu zależeć będzie, czy Robert J. trafi do aresztu tymczasowego. Jeśli prokuratura i policja nie będą w stanie przedstawić przekonującego materiału, 52-latek nie będzie mógł dłużej pozostawać w rękach organów ścigania i wróci do swojego mieszkania na krakowskim Kazimierzu.
Robert J. miał złożyć śledczym obszerne wyjaśnienia, ale odmówił odpowiedzi na cześć zadawanych mu pytań. Został też poddany badaniu wariografem, ale wyniki tej czynności uznano za "niejednoznaczne". Wcześniej badania na bezprecedensową skalę przeprowadzono także w podkrakowskim domku Roberta J., w którym w 1998 roku miał on torturować, później zamordować, a na koniec oskórować 23-letnią wówczas Katarzynę Z. W odnalezieniu jakiegokolwiek dowodu zabójstwa nie pomogło jednak nawet rozebranie budynku na części. Pomimo tego Robertowi J. postawiono dziś zarzut zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem.
Jak informowaliśmy w naTemat, do zatrzymania Roberta J. doszło w minioną środę na krakowskiej dzielnicy Kazimierz. Ta makabryczna historia - mająca miano największej zagadki współczesnej kryminalistyki polskiej - zaczęła się jednak jesienią 1998 roku. To wówczas Katarzyna Z. zaginęła i została zamordowana, ale pierwsze dowody na jej śmierć znaleziono w styczniu 1999 roku, gdy w śrubę jednego z pływających po Wiśle statków zaplątało się "body" wykonane ze skóry 23-latki.
Kolejne lata krakowska policja spędziła na poszukiwaniu reszty zwłok i mordercy. Już bardzo wcześniej typowano na niego właśnie Roberta J., ale brakowało dowodów pozwalających na jego zatrzymanie. Przez kolejne prawie dwie dekady policjanci kilkukrotnie mieli próbować sprowokować go do zdradzenia twarzy mordercy, ale mężczyzna pozostawał tymi działaniami niewzruszony. Jednocześnie w najbliższym otoczeniu systematycznie zyskiwał on opinię budzącego niepokój dziwaka. Popadał też w religijne uniesienia, bywał na grobie Katarzyny Z., a jednej ze znajomych miał opowiadać, że żadne modlitwy nie zmażą czynu, którego dokonał w przeszłości.
Jak informują w ostatnich dnia krakowskie media, podejrzany to syn artysty, który miał ciężkie dzieciństwo, bo był ofiarą przemocy domowej. Późnij wyżywał się trenując sztuki walki. Jego fascynacja śmiercią miała natomiast rozpocząć się, gdy w ramach zastępczej służby wojskowej pomagał w prosektorium. To ważne dla śledztwa fakty, gdyż biegli ustalili, że na skórze Katarzyny Z. były ślady uderzeń charakterystycznych dla zastosowania przeciwko niej sztuk walki, natomiast sposób wypreparowania skóry wskazywał na działanie kogoś zaznajomionego z podstawami medycyny sądowej.
Radio Kraków donosiło, iż na trop Roberta J. policja miała wpaść po donosie złożonym przez jego znajomego. Jednak nie ujawniono dotąd, jakie informacje przekazał ten mężczyzna. Jak wspominaliśmy w naTemat, śledztwo w tej sprawie jakiś czas temu coś połączyło także z inną tajemniczą sprawą. A właściwie połączenia tego dokonał ktoś. W kwietniu rzekomą wiedzę na temat morderstwa Katarzyny Z. miał przekazać śledczym Brunon K., czyli niedoszły zamachowiec, który planował atak bombowy na Sejm.