W polskiej, zorientowanej lewicowo, debacie publicznej doczekaliśmy się czasów, w których zapanowało prawo dżungli. Kto rzuci się jako pierwszy wyśmiewać przeciwnika, ten wygrywa niejako walkowerem i kończy dyskusję. Kilka dni po akcji stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, mającej na celu ośmieszenie – w teorii poglądów, w praktyce osoby Katarzyny Grygi, odwiedzamy warszawskie metro i wypytujemy warszawiaków jak to jest z tym dress code’em w metrze.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Zaczęło się niewinnie. 21 października dziennikarka i redaktorka Katarzyna Gryga opublikowała na łamach stołecznej „Wyborczej” felieton zatytułowany „Ekoterrorystom mówię nie. Bezmyślne zmuszanie ludzi do zmian w komunikacji jest nie do przyjęcia”. Choć opatrywanie tekstu, w którym insynuuje się, że w korzystaniu z komunikacji miejskiej główną przeszkodą jest dress code, własnym zdjęciem w eleganckim płaszczu i takimże zegarku, nie było może krokiem najfortunniejszym, Gryga porusza w swoim tekście sprawy ważne.
I mimo momentami lekko kuriozalnych argumentów – „ekoterroryści” zmuszający ją do przesiadki na rower mieszkają w domach ogrzewanych centralnym (a nie na nowych, zeroemisyjnych osiedlach, jak Gryga) ma sporo racji. Zrezygnowanie z dojazdów samochodem na rzecz komunikacji miejskiej jest bowiem kwestią przede wszystkim wygody i oszczędności. Nie tylko pieniędzy, ale i czasu. Tę kwestię warszawiacy, których spotkałam w metrze mają wbrew pozorom zaskakująco dobrze policzoną. 27-letni Grzesiek pokazuje mi notatkę w telefonie – dojazdy do pracy z Woli na Ochotę to 110 zł komunikacją miejską i 130 zł samochodem. Stosunek czasu? 25 do 10 minut. – Zazwyczaj jeżdżę samochodem, dziś akurat przesiadłem się do metra, bo idę na kolację do znajomych, zakładam, że z winem, więc zostawiłem samochód – mówi.
Choć miejskim aktywistom obracającym się w środowisku miejskich aktywistów może wydawać się, że takie kwestie jak dobro społeczności czy ekologia są jednym z ważniejszych zmartwień współczesnego warszawiaka, wnioskując po przeprowadzanych przez trzy dni rozmowach – grubo się mylą. Żadna z kilkudziesięciu osób wracających z pracy nie wspomniała o dobroczynnym wpływie korzystania ze środków komunikacji publicznej na środowisko czy Śródmieściu zastawionym samochodami. Niektóre z osób, którym zasugerowałam ten argument po chwilowej konsternacji odpowiadały, że to dla nich również ważne, gdyż (uwaga) „mają poglądy lewicowe”/„są wegetarianami”. Czyżby zainteresowanie ekologią było wtórne do autodefiniowania się jako osoba o poglądach lewicowych?
– W ogóle mnie to nie dziwi – komentuje Julia Izmałkowa, psycholog i założyciel agencji badawczej, która jako pierwsza w Europie wyspecjalizowała się w psychologii kłamstwa. IZMAŁKOWA łączy etnografię, psychologię oraz socjologię, tworząc na tych fundamentach nowe techniki badawcze pomagając firmom znaleźć strategiczne insighty.
– Jeśli chodzi o deklaracje, wszyscy jesteśmy zapalonymi ekologami i aktywistami miejskimi. Tyle, że kłamiemy, nie tylko badaczom, ale i sobie. Niedawno przeprowadzano badanie na mieszkańcach Singapuru. Pytano w nim, czy leży im na sercu dobro naszej planety i czy są za rozwiązaniami ekologicznymi w zarządzaniu państwem. Prawie wszyscy ankietowani udzielili odpowiedzi twierdzącej. Jakiś czas później osoby, które brały udział w pierwotnym badaniu dostały korzystną ofertę zamówienia nowego modelu telefonu – mogły dopłacić zaledwie kilka dolarów za dostarczenie, w zamian za proekologiczne paliwo, które miałoby być użyte do transportu i dostarczenia telefonu. Właściwie nikt się nie zgodził... Nikt nie rezygnuje z komunikacji miejskiej tylko w imię ekologii, najczęściej ma też ma inne powody, które dają mu satysfakcję. Brak korków, oszczędność na parkingu, które rekompensują niewygody. Jest niezwykle mało osób, które robi to tylko i wyłącznie z powodu swoich wartości proekologicznych. Ludzie są skonstruowani tak, że wygoda jest dla nich najważniejsza. I muszą być większe zyski dla nich, żeby mieli poczucie, że warto z tej wygody zrezygnować. Ekologia czy troska o środowisko często aż tak nie równoważą tej niewygody. Gratyfikacja będzie wynikała tu z wiary – dodaje Julia Izmałkowa.
W awanturze, która wybuchła po felietonie Grygi najsmutniejsza jest jednak przemożna potrzeba skoczenia do gardła komuś, kto się z nami nie zgadza. Miasto Jest Nasze, stowarzyszenie o szczytnych, zdawać by się mogło, założeniach, niepostrzeżenie i nie pierwszy już raz dzieli warszawiaków na lepszych i gorszych, nie inaczej, niż zrobiła Gryga.
Różnica jest jednak zasadnicza. W tekście dziennikarki pobrzmiewa chęć samostanowienia o rzeczy tak prozaicznej jak transport do pracy, bez konieczności tłumaczenia się ze swoich wyborów. Jak widać wszyscy, którzy zdecydują się zabrać głos w debacie publicznej tłumaczyć się muszą. I to gęsto. Z tego, że nie spędzą przy minusowej temperaturze godziny ubrani na cebulkę i nie zaliczą sprintu na kolejne przesiadki przed spotkaniem z klientem. Z tego, że taszczenie ze sobą jedzenia na cały dzień, komputera i dokumentów w szpilkach jest bardzo męczące. Z tego, że ma się dwójkę dzieci do odebrania po pracy, a 3-latki średnio znoszą stanie w kurtce i ścisku.
Większość z nas obraca się w środowiskach mniej lub bardziej określonych i zawężonych światopoglądowo. Gryga między wierszami mówi – „samochód to nie przestępstwo, z niczego nie muszę się tłumaczyć”. Oczywiście można też odebrać felieton jako próbę znalezienia argumentów mających przykryć nasze lenistwo i wygodnictwo. Tyle że w tej optyce wszystko niepostrzeżenie może stać się wymówką – fakt, że przeziębiamy się od przeciągów w metrze, to, że taszczone w siatkach zakupy nam ciążą. Wymieniać można w nieskończoność.
Spór o dress code, to w pewnym sensie przedłużenie każdej innej wojenki polskiego internetu. Wiecznie są jacyś „oni” i jacyś „my”. Skaczemy sobie do gardeł w dyskusjach o porodach naturalnych, polskich gimnazjach (niech spoczywają w pokoju), o mięsie i glutenie. Wywalamy ze znajomych i z życia tych, którzy nie zgadzają się z nami w ważnych dla nas kwestiach. Że swoja racja jest dla większości Polaków najswojsza wiadomo nie od dziś. Tak po prostu działają ludzie. Niestety bezmyślny hejt, nawet taki ukryty pod płaszczykiem „świetnego dowcipu”, jak w przypadku akcji Miasto Jest Nasze, nikogo jeszcze do zmiany poglądów nie przekonał. Dyskusja rozpętana po felietonie Grygi nie powinna dotyczyć tego, czy w garsonce i w szpilkach można jechać metrem. Z pewnością można, podobnie jak we fraku z 1938 roku. To raczej pytanie o to, co możemy zrobić, żeby człowiek, dla którego ani koszt karty miejskiej, ani bak benzyny nie jest żadnym wydatkiem, chciał porzucić samochód.
– Przez lata pracowałam w agencji reklamowej w sercu Mordoru. I szczerze powiedziawszy dojazdy tam były jednym z powodów, dla których coraz poważniej myślałam o odejściu z pracy. W końcu odeszłam. Liczba rzeczy, które codziennie nosiłam, niewygodna zmiana autobusów i tramwajów - skutecznie uniemożliwiała mi korzystanie z komunikacji miejskiej, a na dojazdy autem traciłam codziennie nawet 2 godziny. Nienawidziłam tego i boleśnie odczuwałam jak dużo czasu ucieka mi każdego dnia. Dlatego nie uważam, że felieton Katarzyny Grygi to „opowieści z mchu i porostów”, jak napisał Jacek Dehnel. Jedna z moich byłych pracowniczek powiedziała kiedyś, że lubi brokuły, ale nie na tyle, żeby je jeść. Podziwiam osoby, które z powodów ideologicznych zamieniły samochód na komunikację miejską, czy wręcz rower, ale nie jest to rozwiązanie dla wszystkich. Dlatego nie zgadzam się na terroryzowaniem dress code’em ani ludzi, którzy chcą jeździć autobusami, ani wyrzutami sumienia tych, którzy chcą jeździć samochodem. Każdy ma prawo do swojej decyzji i powinniśmy dyskutować o tym w dorosły i cywilizowany sposób – mówi Julia Izmałkowa.
Z moich rozmów z warszawiakami wyłania się obraz jednoznaczny – większość z nas nienawidzi komunikacji miejskiej i czeka na ten wspaniały moment, kiedy wreszcie będzie mogła zamienić metro na samochód. I nie o dress code tu chodzi, ale o wygodę. Można by spierać się czy to pokłosie braku świadomości obywatelskiej i poszanowania dobra wspólnego, którego w przeciwieństwie do uwielbiających rowery mieszkańców Kopenhagi czy Amsterdamu nam brak. Tyle że być może po raz kolejny znów chodzi o wygodę – powierzchnia Warszawy to niemal 520 km² – Amsterdam to 219,33 km², a Kopenhaga zaledwie 88. O porównaniu przystosowania miast na potrzeby rowerzystów nie wspominając. Może zamiast łapać za słówka i organizować eventy na Facebooku, Miasto Jest Nasze mogłoby zająć się działaniem na rzecz mieszkańców. Wszystkich.