
Kobiety, z którymi miały do czynienia, "dowalały" innym kobietom bez mrugnięcia okiem. Seksistowskie uwagi były na porządku dziennym. Czasami z przygłupim uśmiechem, czasami ze złością. "Trzeba mieć jaja, a nie cycki"; "Ej laska, a ty gdzie się tak wystroiłaś?"; "Obudź w sobie pana" – to tylko przykładowe teksty, jakie z ust innych kobiet usłyszały nasze bohaterki. – Mamy do czynienia ze zjawiskiem królowej pszczół, queen bee pheonmena. Polega to na tym, że kobiety, które są u władzy, na wysokich stanowiskach, nie wspierają innych kobiet, a nawet wymagają od nich więcej niż od mężczyzn – mówi nam psycholog dr Natasza Kosakowska-Berezecka.
A: "Trzeba mieć jaja, a nie cycki"
– Kobiety, z którymi miałam do czynienia na swojej drodze zawodowej, potrafiły dowalać innym kobietom bez mrugnięcia okiem – mówi nam A. Szczególnie zapamiętała jedną sytuację. To była jej druga praca. Zależało jej na tym, by pojawić się na pewnej konferencji, ale szczególnie nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Przy tej okazji rozmawiała z przełożoną. – Trzeba mieć jaja, a nie cycki! – wykrzyczała M, moja szefowa. Zszokowało mnie to. Na początku nie zauważyłam związku tego komentarza z moim pytaniem. Nigdy nie epatowałam golizną w pracy, nie próbowałam korzystać z tego, co dostałam w genach dla jakichś celów – przekonuje A.
B. z szefową nigdy jakoś szczególnie dobrze się nie układało. Główny zarzut: B. nie jest wystarczająco przebojowa. – Niezależnie od tego, co robiłam i jakie wyniki to przynosiło, to miała zastrzeżenia – opowiada B. W jednej z rozmów, nazwijmy ją "motywacyjną", B. usłyszała coś, czego do końca życia nie zapomni. – Moja szefowa odniosła się do szlacheckich korzeni moich przodków, życząc mi, bym obudziła w sobie "pana". Byłam w szoku, że coś takiego wyszło z ust zdeklarowanej feministki – mówi oburzona B.
To była pierwsza praca A., sezonowa, wakacyjna, przejściowa. Z domu wyniosła, że kobiety murem stoją za innymi kobietami. – Tak to było u nas, że baby trzymały się razem. Takie poczucie wspólnoty jajników – żartuje dziś. Ale w ogóle nie jest jej do śmiechu. Z pamięci gumką powycierała te przykre chwile. Ale nie na tyle, by ich w ogóle nie pamiętać. – Najpierw udawała moją koleżankę, była moją przełożoną, ale szefem był mężczyzna. No i teraz po latach wiem, że wszystko rozbijało się o niego. On mnie po prostu najzwyczajniej w świecie lubił. Bez żadnych podtekstów, bez faworyzowania, dwuznacznych propozycji – opowiada. – Chyba dało się to wyczuć, bo – moja przełożona – nagle z miłej koleżanki, której w pewnym stopniu ufałam – zamieniła się w wiedźmę. Miałam naście lat, więc nie umiała nawet się postawić, odpowiednio odpyskować. – To była praca na polu, jako że mówiłam po angielsku "awansowałam" ze zbieracza warzyw i owoców, na ich sprzedawcę – wspomina C. Ale to zbytnio nie leżało jej przełożonej, więc próbowała zrobić wszystko, by ją zdegradować i wysłać na pole.
W przerwach od bycia wredną babą, próbowała być dobrą koleżanką, komplementowała mój wygląd, porównywała mnie do atrakcyjnych aktorek i mówiła, że zazdrości. Miałam chyba do czynienia z kobietą rozchwianą emocjonalnie, ale i bardzo niebezpieczną. Na szczęście to była praca sezonowa.
Zaznaczę od tego, że nigdy do pracy nie ubierałam się w wyzywający sposób. Nigdy też nadmiernie o siebie nie dbałam i nie byłam na żadnej diecie. Mówię o tym wszystkim, bo od tej kobiety zdarzało mi się na przykład usłyszeć, gdy dzieliłam się słodyczami z innymi osobami z pracy, że robię to, bo się odchudzam i częstuję innych, bym sama nie przytyła. Przy obiedzie, patrząc przez ramię na zwartość mojego talerza, zdarzało jej się rzucić: "a ty znów na diecie". Innym razem, powiedziała mi wprost, że mam za obcisłe spodnie. To były zwyczajne spodnie . Były też uwagi, że coś mi się udaje, tylko dlatego, że się wystroiłam albo kogoś oczarowałam. Przy czym za merytoryczną pracę byłam chwalona, ale wyłącznie mailowo.
To ona dała jej pracę. Na początku wydawała się bardzo wspierająca i profesjonalna. Nazywała się feministką. – Wprost mówiła, że nie lubi kiedy kobieta dowala kobiecie. Moje problemy z nią zaczęły się bardzo niewinnie – delikatnie krytykowała moją pracę, podkreślając, że jeszcze muszę się sporo nauczyć, ale to był początek naszej współpracy – mówi nam D. Starała się jak mogła, ale powód do "zrugania" zawsze się znalazł. Czasem krzyczała i groziła zwolnieniem na oczach innych pracowników. – Kiedy raz jej odpowiedziałam, wzięła mnie na bok i zaczęła
taką psychologiczną grę. Akurat wtedy byłam dość rozemocjonowana i bardzo się przejmowałam wszystkim, ona to wyczuła i mówiła mi takie rzeczy, którymi doprowadziła mnie do płaczu – żali się D.
Trwało to przez kilka miesięcy z przerwami. Na chwilę mi odpuszczała, chwaliła, była bardzo miła, wypytywała o prywatne sprawy, była pomocna. I potem znowu to samo – krzyki, groźby były na porządku dziennym. Bałam się chodzić do pracy, najbardziej przerażało mnie, kiedy kontrolowała to, co zrobiłam. Ręce mi się trzęsły, bolał mnie brzuch, płakałam po kątach. Kiedy postanowiłam odejść i jej to powiedziałam, myślałam, że mnie pobije. Straciła panowanie nad sobą. Kilka dni przed rozwiązaniem umowy, poprosiła mnie o rozmowę. Pierwszy raz wtedy mnie przeprosiła. Dowiedziałam się, że była dla mnie taka ostra, bo jej na mnie wyjątkowo zależało. Życzyła mi też, żebym nikomu nie dawała się źle traktować i pozwalała sobą pomiatać.