Mamy dopiero początek stycznia, a już pojawił się mocny kandydat do tytułu najlepszego serialu 2018 roku. "The End of the F***ing World" to niewielka, brytyjska produkcja, która narobiła sporo szumu w internecie i zjednała zarówno widzów, jak i krytyków.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Nie trzeba było czekać długo na ten serial, bo polski zwiastun pojawił się nagle, tuż przed premierą i od razu narobił apetytu. Brytyjska produkcja z czarnym humorem o 17-letnim psychopacie, który chce zamordować nie stroniącą od wulgaryzmów koleżankę? Nie często trafiają się takie szalone seriale. "The End of the F***ing World" nie przerósł oczekiwań i jak na tacy podaje przepis na to jak nakręcić coś co nie pochłonie gigantycznych nakładów, nie będzie wtórne i wciąga tak, że całość pochłania się za jednym zamachem.
1. Nieopatrzone, młode talenty
Dwójka głównych bohaterów to co prawda nie debiutanci, ale jeszcze nie zdążyli się przejeść. Jessicę Barden czytelnicy mogą kojarzyć z "Domu grozy" (ang. "Penny Dreadful"), natomiast Alex Lawther grał w "Grze tajemnic" i "Czarnym lustrze" (ang. "Black Mirror"). W pozbawionych sztuczności rolach patologicznej młodzieży wcielili się znakomicie. Alex jest małomówny, ale wymownie gra ciałem np. sugestywnie przełykając ślinę, za to pyskata i wulgarna Jessica nie jest typową "Dżesiką" spod bloku, ale sfrustrowaną dziewczyną, której nie sposób nie lubić. Co ciekawe: oboje grają nastolatków, ale mają po dwadzieścia-kilka lat. Twórcy i widzowie czasem zapominają jak ważny jest casting, ale wystarczy sobie wyobrazić "Terminatora" bez Arnolda Schwarzeneggera lub "Kevina samego w domu" bez Macaulaya Culkina.
2. Bez dobrego scenariusza nigdy nie powstanie dobry serial
Nawet jeśli nie mamy autorskie pomysłu, nie trzeba się wstydzić adaptacji. Nawet jeśli to jest komiks. Rysowane historie z dymkami nie opisują tylko przygód superbohaterów. "Sin City", "V jak Vendetta" czy "Scott Pilgrim kontra świat" to przykłady świetnie przyjętych filmów, których pierwowzór znalazł się na kartach komiksu. Tak jest nawet łatwiej, bo mamy czarno na białym (czasem też w kolorze) narysowane jak mają wyglądać odpowiednie kadry czy bohaterowie. "The End of the Fucking World" to w miarę nowa, bo z 2013 roku, powieść graficzna z prostą kreską, w stylu noir. Producenci serialu zobaczyli w niej niesamowity potencjał i przerobili na język serialu. Sceny są poukładane, wynikają z siebie, płyniemy przez opowieść. Pierwszy sezon liczy 8. epizodów, a każdy trwa nieco ponad 20 minut. Możemy więc obejrzeć całość w jeden wieczór i lepiej tak sobie zaplanować czas.
3. Dialogi to nie tylko przemądrzałe zdania
Nikt nie wątpi, że to co mówią aktorzy jest istotne i nie jest tylko wypełniaczem czasu na ekranie. Dlaczego więc, zwłaszcza w polskiej kinematografii, mamy ostatnio wysyp bezsensownych, drewnianych dialogów. Mam na myśli tu pewną telenowelę historyczną oraz gangsterskie filmy, których ostatnio u nas dostatek. W "The End of the F***ing World" główni bohaterowie nawet czasem na siebie patrzą wypowiadając teksty. Kwestie 17-letniego psychopaty ograniczają się praktycznie do "Ok" i "Yeah", młoda buntowniczka odwala więc często podwójną robotę. Nie muszą jednak dużo mówić, by wyczuć, że coś się między nimi święci.
4. Niszowi muzycy na soundtracku to akurat atut
Jest kilka takich wyświechtanych kawałków, które muszą się pojawić w odpowiedniej scenie. Np. gdy ktoś trenuje to musi w tle lecieć "Eye of the Tiger", a gdy wygra - "We are the Champions". Ileż można! Nie trzeba jednak płacić ogromnych pieniędzy za prawa do emisji, bo internetowe półki uginają się od piosenek. Niektórzy nawet nagrają coś godnego uwagi, a filmowcy wypromują, przy okazji nadając świeżości swojej produkcji. W odkopywaniu perełek mistrzem jest oczywiście Quentin Tarantino, ale Jonathan Entwistle, składając ścieżkę do filmu też znalazł kilka dobrych numerów, które przynajmniej ja słyszałem pierwszy raz (oprócz przeboju "Keep on running"). Ludzie są odkrywcami, a poznawanie nowych, świetnych piosenek to też niezłe przeżycie.
5. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana
"Bezkompromisowy" to jeden z ulubionych epitetów kultury niezależnej ostatnich lat, ale tutaj faktycznie pasuje. "The End of the F***ing World" szokuje nie tylko samym tytułem (po polsku to "Koniec j***ego świata"), ale brakiem tematów tabu. I nie jest przy tym pretensjonalny, to nie chwyt by przyciągnąć zbuntowanych dzieciaków. Allysa (grana przez Jessicę Barden) bez krępacji pyta swojego wybranka czy, tu cytat, "lizałeś kiedyś cipkę?", bez eufemizmów, bo tak się po prostu mówi. Serial podejmuje też trudne tematy jak samobójstwo, przemoc w rodzinie, molestowanie seksualne, ale nie moralizuje, tylko ukazuje problem na surowo, a resztę przemyśleń pozostawia widzowi. To jednak nie jest dramat, ale perfekcyjnie nakręcona, pełna absurdów historia. Sama ucieczka młodocianych przestępców jest oblana czarnym jak smoła, niebanalnym humorem. Tak się właśnie robi dobry serial.