Karteczki uczyły dzieciaki dorastające w latach 90-tych jak działa wolny rynek. Kolekcjonowanie wkładów do segregatorów nie wiązało się wyłącznie z samym zbieractwem, bo w czasach przed-internetowych nie można było zamówić sobie wszystkiego z sieci. Trzeba było więc negocjować z innymi, wymieniać się, blefować - kapitalizm w pigułce. Czym obecnie handluje się w szkołach?
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Cyfrowy świat w dużym stopniu zniszczył ten realny, ale pozostały jednak pewne relikty przeszłości. Nie wszystkie dzieciaki siedzą wpatrzone w smartfony jak zombie, ale prowadzą też życie towarzyskie poza wirtualnym społecznościami. Jedną z takich aktywności, która dotyka każde pokolenie jest przepuszczanie całego kieszonkowego na teoretycznie bezwartościowe, kolekcjonerskie przedmioty. Ta potrzeba się nie zmienia. Zmienia się tylko towar.
Kiedyś to było...
Najbardziej popularne i staromodne rzeczy do kolekcjonowania to m. in. znaczki pocztowe, żołnierzyki, figurki z Kinder Niespodzianki, obrazki z samochodami z gum Turbo, oraz kapsle i puszki po piwie. W latach 90-tych przyszła "nowa fala" gadżetów, które wykorzystywały pierwotną manię zbieractwa. Jednymi z najpopularniejszych były karteczki z bohaterami kreskówek (np. "Czarodziejka z księżyca", "Król lew", "Kosmiczny mecz" itd.), filmów (przede wszystkim "Titanic") oraz ówczesnych idoli (Kelly Family, Just 5, Spice Girls). Z założenia karteczki służyły do pisania, ale nikt nie "marnował" ich w ten sposób. Jakimś cudem stały się walutą w szkołach, a ich wartość zależała od zdolności negocjacyjnych posiadacza: nieraz udawało się wymienić 10 karteczek za jedną "unikatową".
Po karteczkach były jeszcze m. in. tazosy czyli żetony z Pokemonami, które można było znaleźć w paczkach czipsów, ale nie tylko: nawet w Delicjach były tazosy z "Gwiezdnych wojen", a Grześki dzieciaki kupowały dla naklejek z "Dragon Balla". Do tego oczywiście dochodziły karty telefoniczne, plakaty czy naklejki z piłkarzami do wklejania do specjalnych albumów. Rzeczy do zbierania było od groma. Kolekcjonerstwo było bezpośrednio związane z hazardem, bo nigdy nie wiedzieliśmy co i czy w ogóle coś znajdziemy w paczce Chio Chips czy rogalikach Chipicao. Dlatego często spędzało się sporo czasu na macaniu opakowań w sklepach, by przypadkiem nie kupić tylko samych smakołyków. Czy teraz coś przetrwało z tamtych czasów?
Laleczki L.O.L. Suprise
Kiedy pytałem znajomych rodziców o to co zbierają ich dzieci, najczęściej w odpowiedzi słyszałem "nic". Czasy się zmieniły, ale nasz gatunek nie, nadal musimy coś gromadzić. Obecnie panuje moda na wariację na temat jajek Kindera: L.O.L. Suprise. "Niesamowita kula zawiera aż 7 warstw - pełnych niespodzianek. Znajdziesz tu przepiękną laleczkę w jednej z wielu kreacji oraz akcesoria dla niej. Każda z figurek ma ukrytą funkcję: laleczka może siusiać, płakać, zmienić kolor lub pluć" – czytamy na stronie jednego z internetowych sklepów. Zestawy nie należą do tanich - kosztują 45 złotych (ale są też ich mniejsze, tańsze wersje), ale mają w sobie dwie podstawowe cechy do kolekcjonowania: potencjał handlowy i hazardowy.
Naklejki z piłkarzami
Gdybym ulokował gdzieś na lokacie wszystkie pieniądze wydane na naklejki, byłbym teraz bogatym człowiekiem, ale nie miałbym za to dzieciństwa. Kolekcjonowało się Pokemony, "Gwiezdne wojny", a przede wszystkim piłkarzy, których zresztą zbiera się do dziś. Albumy i naklejki Panini przetrwały i są wydawane regularnie, zwłaszcza z okazji mistrzostw świata lub Europy. Chodzi o to by zapełnić je naklejkami, które nie tak łatwo upolować - są losowo zapieczętowane w saszetkach (macanie nic nie da). Dlatego trzeba się wymieniać lub kupować od innych (dzięki internetowi nie ma z tym problemów), bo uzbieranie wszystkiego samemu jest praktycznie niemożliwe. Daje za to ogromną satysfakcję i szacunek w szkole.
Liquidy do e-papierosów
Na pytanie "czym się handluje w szkołach?", pierwsze co przyszło niektórym do głowy, było z pewnością: "dopalacze". Blisko, ale dzieciaki kolekcjonują akcesoria innej używki: płyny do wypełnienia e-papierosów, jak i same urządzenia. To jednak hobby zdecydowanie dla starszej młodzieży... pomijając fakt, że to wyroby dla dorosłych osób. Tak samo jak w przypadku tabaki - dzieciaki i tak znajdą sposób, by się w to zaopatrzyć. Półki w trafikach uginają się od liquidów o wymyślnych nazwach: "Poranny kloc" czy "Mam go fpysku", a użytkownicy chwalą się swoimi kolekcjami na forach internetowych. Moda pewnie niedługo minie, bo bardziej trendy od e-papierosów są vaporizery.
Skórki i przedmioty w grach
To trend, który na stałe zagościł w wirtualnym świecie, ale korzenie ma w tradycyjnym zbieractwie. Sprytnie to wykorzystali deweloperzy: wypuszczają grę za darmo, ale żeby mieć lepszą broń lub ładniejszą zbroję (albo dodatkowe, świecące skrzydła) - trzeba zapłacić - i to nie cyfrowym złotem. Z jednej strony ci co mają pieniądze, mają łatwiej w pojedynkach z innymi użytkownikami. Mikropłatności są zmorą gier sieciowych. Z drugiej strony gracze są w stanie przepuścić setki złotych na skórkę (ang. skin). 24 tysiące dolarów za nowy wygląd noża w Counter-strike to przesada, ale gracze wydają mniejsze kwoty na niematerialne przedmioty w popularnych grach takich jak World of Warcraft czy League of Legends. Dlatego też, gdy pytam znajomych rodziców co zbierają ich dzieci, nie wiedzą, bo "karteczki XXI wieku" istnieją również w sieci.
Świeżaki i Stikeez
Czasem w czipsach można znaleźć doładowania do telefonów, a nie kolekcjonerskie karty czy żetony. Niszę po minionych czasach wypełniły markety. Świeżaków z Biedronki nie trzeba nikomu przedstawiać. Polacy niemal zabijali się przy kasach, by zdobyć upragnione naklejki, potrzebne do wymiany na maskotkę. Po tym, jak dzieciaki są złaknione kolekcjonowania drobiazgów. Podobne szaleństwo dotyczyło Stikeezy z Lidla - dzieciaki musiały je mieć i wywierały taką presję na rodzicach, że ci handlowali figurkami w internecie, ośmieszając się niekiedy publicznie, ale z radością wspominając dawne czasy.