Fajne dziewczyny nie wypisują głupot o swoich związkach, żeby mieć na buty od Manolo. Fajne dziewczyny mieszkają na Greenpoincie, nie na Manhattanie. Fajne dziewczyny nie chcą glamouru, tylko autentyczności. Odpicowane fashionistki z „Seksu w wielkim mieście” mogą iść na shopping. Teraz pora na dziewczyny takie jak my. Dziewczyny, czyli „Girls”.
"Girls" to dla mnie olśnienie. Do tej pory wszystkie seriale, które miały opowiadać mi coś o moim życiu jako (niepotrzebne skreślić) kobiety, dziewczyny, kochanki, przyjaciółki, córki, oglądałam z przymrużeniem oka, albo z dużym dystansem, natychmiast rozpoznając konwencję i nie dając się nabrać na żadne „prawdy”, chociaż z dużą przyjemnością śledząc losy bohaterów. Nie widziałam w nich jednak niczego więcej niż pop-kulturowe boty, które toczą przed sobą jak żuki wielkie kupy kontekstów, odwołań, cytatów i nawiązań. Obserwowanie ich losów było jak podglądanie życia owadów. Pouczające, ale kompletnie abstrakcyjne.
Wszystko zmieniło się po pięciu minutach pierwszego odcinka „Girls”. Chociaż przecież wiem, że został zrobiony w rozpoznawalnej konwencji, wiem, że jego bohaterowie toczą równie utuczone kule z kontekstami, to jednak, kiedy go oglądam, konwencja jest dla mnie zupełnie przezroczysta, a bohaterowie żywi tak samo, jak moje najlepsze kumpele. To dla mnie jak cinema verite.
Jedna z bohaterek "Girls", Shoshanna, ma plakat "Seksu w wielkim mieście" na ścianie swojego pokoju. Znaczące jest, że ze wszystkich dziewczyn pojawiających się w serialu, właśnie ona tego seksu w wielkim mieście jeszcze nie miała, tylko go sobie wyobraża. "Seks w wielkim mieście" był dobrze skrojoną, stylową bajką, którą na poważnie mogły brać tylko nastolatki. Dziewczyny wiedzą, że prawdziwe życie tak nie wygląda.
Długowłosa, lekko zaokrąglona brunetka o dość pospolitej urodzie, siedzi z rodzicami przy stoliku w eleganckiej restauracji. Ze smakiem zajada makaron. W pewnym momencie jednak zastyga z widelcem w dłoni – mama z tatą informują ją, że jest wystarczająco dorosła, żeby utrzymywać się sama. Tak poznajemy Hannah. Ma nadwagę, nie jest klasycznie piękna i jeszcze do tego jest inteligentna. "Happy Meal" dla każdej dziewczyny. Gwarantowane powodzenie w życiu, w którym wygrywają słodziaste, głupawe, ale atrakcyjne Carrie Bradshaw. Hannah jednak nie poddaje się presji. Nie odchudza się obsesyjnie, nie bombarduje pięknem z kolorowych magazynów. Robi sobie tatuaże, które mają dodać jej siły i „ukryć” przed nią ciało, na które może spojrzeć jak na dzieło sztuki, a nie na wybrakowany model samochodu.
Boryka się też z poszukiwaniami pracy – ciągle jakąś traci albo planuje i pożycza pieniądze od swojej przyjaciółki. Tak naprawdę chciałaby tylko pisać książki. Pisze o swoich związkach i o swoim mieście, ale od Carrie Bradshaw dzieli ją tyle, ile Helen Fielding od Charlotte Roche. Kwestia gustu – ja wolę Charlotte Roche. "Girls" nie serwują na jednak nam takich naturalizmów jak autorka „Wilgotnych miejsc”, ale nie też nie photoshopują rzeczywistości. Seks wygląda jak seks, fałdy na brzuchu jak fałdy na brzuchu, ludzie jak ludzie, a nie lalki Barbie.
W rolę Hannach wciela się Lena Dunham. Lena jest również autorka scenariusza. I reżyserką. Jej plakaty powinny wisieć w pokoju wszystkich dziewczyn, które nie chcą grzecznie zapinać ciasnych gorsetów schematu, tylko trochę mniej lub bardziej udolnie pomocować się z życiem. Postać Hannah Lena oparła w dużej mierze na doświadczeniach z własnego życia: na finansowym odcinaniu się od rodziców, na wspomnieniach z powolnego i bolesnego procesu stawania się pisarką i podejmowania wciąż złych życiowych wyborów.
Wycinanki z bohaterkami serialu
– Girls odzwierciedlają codzienne życie pokolenia, które nie zostało uchwycone w "Seksie w wielkim mieście" ani w "Gossip Girl" – tłumaczy Lena – Ten pierwszy film to opowieść o kobietach sukcesu, które już sobie poradziły z pracą i przyjaźniami, a teraz chcą założyć rodziny. Ten drugi to historia o bogatych nastolatkach z Upper East Side. Brakowało opowieści o pokoleniu pomiędzy.
Jest to pokolenie, które nie zdążyło się jeszcze dorobić na tyle, żeby wylądować na Manhattanie i wcale nie wie, czy tego chce.
W dwóch poprzednich serialach słowa takie jak inteligencja, bohema, alternatywa były wypowiadane co najwyżej w kontekście porównania. "Girls" to zaś serial właśnie o poszukiwaniu alternatywy, o inteligencji, o bohemie – wraz ze wszystkimi wadami tej grupy społecznej, takimi jak pretensjonalność, gadanie o niczym, nieporadność życiowa, neurotyczność, narcyzm, poza. Ktoś złośliwy może powiedzieć, że to kolejna produkcja dla hipsterów. Ja jednak nie widzę kulturowych botów, tylko prawdziwe laski, które zadają sobie takie same pytania, jak ja, które przeżywają życie w całej jego zwyczajności, które kłócą się jak ja, mają podobne problemy jak ja, mimo że mieszkają 9 godzin lotu samolotem stąd. Ważne miesza się nieważnym, nie ma wielkich słów i patosu, są za to codzienne absurdy, lęki i obsesje.
Dziewczyny są odważne i niesztampowe nawet w swoich pomyłkach. Popełniają je spektakularnie. I chyba jest coś na rzeczy, że serial ten kojarzy mi się z książką-pamiętnikiem Susanny Kaysen, "Girl Interrupted", który potem został zekranizowany z Winoną Ryder w roli głównej.
Lena i Susana mają ze sobą wiele wspólnego, dzielą je tylko epoki. Susana dorastała w latach 60., kiedy neurotyczne, ale jakże kreatywne dziewczyńskie zagubienie było postrzegane jako choroba. Dzisiaj postrzegane jest raczej jako słabość. Obie dziewczyny jednak przekonują, że nie ma czegoś takiego jak normalny związek, normalni znajomi, normalna praca i normalność w ogóle. Dziewczyna to trudny, ale bardzo przenikliwy stan umysłu. Najlepszy na świecie. Girl Power!
ps. A zresztą chłopcy również znajdą w tym serialu swojego superbohatera. Dawno nie oglądałam tak świetnie napisanej męskiej postaci jak chłopak Hannah, Adam: aspołeczny, gwałtowny, hipperomantyczny, wciągający jak powieść Philipa Rotha.