Czy telewizyjna fikcja ma w sobie chociaż trochę prawdy? Nawet jeśli nie, z chęcią i z zapartym tchem śledzimy "Doktora House'a", "Chirurgów", "Suits", "The Newsroom", "Układy" czy "Ally McBeal". Warto jednak pamiętać, ze to tylko serial. Pozwoli nam to uniknąć przykrego zderzenia z rzeczywistością.
Powinniśmy wiedzieć, że nie zawsze trafimy do nowoczesnego szpitala, gdzie przystojny chirurg z piękną anestezjolog po bohaterskiej operacji uratują nam życie. Nie każdy prawnik jeździ kabrioletem i ma biuro w 40-piętrowym wieżowcu. Rzadko zdarza się też, że reporter telewizyjny zajmuje się niezwykle interesującą kwestią zmian wywołanych przez rozporządzenie ministra gospodarki. Czasami w imię oglądalności musi zająć się tym, że jeden poseł obraził drugiego.
Od czasów słynnej Ally McBeal serialowy wizerunek prawnika bardzo ewoluował. Teraz króluje apodyktyczna Patty Hews z serialu "Damages" (w Polsce "Układy"), przebojowa Alicia Florrick z "Żony idealnej" oraz błyskotliwy Mike Ross z "Suits" ("W garniturach"). – Generalnie nie mam czasu na oglądanie seriali, ale od czasu do czasu udaje mi się jakiś obejrzeć. Jednak jest pewna ciekawość – mówi naTemat mecenas Piotr Schramm, wspólnik w kancelarii Gessel, Koziorowski.
– Rola prawnika jest w nich nieco bardziej u koloryzowana. Za to zauważyłem znacznie mniej emocji niż w naszej pracy. Tam, gdy ktoś się zdenerwuje, to krzyknie czy powie brzydkie słowo i to wszystko. Nie ma pokazania tej często kilkudniowej walki emocji. Wie pan, gdy ktoś jest naprawdę zaangażowany w swoją pracę – dodaje.
W jego ocenie takie seriale utrwalają stereotypy i przekonują widzów, że prawnicy to ludzie siedzący w pięknych biurach w wysokich wieżowcach, ubrani w modne garnitury czy garsonki. – W Polsce oczywiście jest kilka kancelarii, które działają w taki sposób. Jednak w większości przypadków tak to nie wygląda – zapewnia Schramm. Dodaje, że bardzo zmieniony jest też wizerunek sądów, które w rzeczywistości wyglądają znacznie skromniej niż na ekranie. Różni się też zachowanie samych prawników.
– Podzieliłbym nas na dwie grupy: jedni to tacy, którzy pracują tyle ile trzeba, a resztę czasu poświęcają na wypoczynek czy rodzinę. Druga grupa, to tacy, którzy niemal cały czas myślą o tym, jak poprawić sytuację swojego klienta, sprawdzają różne opcje, a przez to nie mają czasu na życie prywatne. Ta pierwsza grupa jest przedstawiona w serialach o prawnikach, jednak w porównaniu z tą drugą grupą, seriale są niezwykle spokojne. Chciałbym mieć czas, żeby w trakcie dnia wyjść na kawę, ale nie na spotkanie biznesowe, tylko żeby porozmawiać ze znajomymi. Na to nie ma możliwości, bo zawsze się kombinuje, jak jeszcze lepiej zabezpieczyć klienta – relacjonuje Schramm.
Jednak ilość seriali prawniczych i typów charakterów prawników to nic w porównaniu z produkcjami opowiadającymi o służbie zdrowia. Od mającej wieczne kłopoty uczuciowe Addison z "Prywatnej Praktyki", przez idealnego Dereka Sheparda z "Chirurgów" po łamiącego wszelkie przepisy Gregory'ego House'a. Wydaje się, że tak różne seriale nie mogą być prawdziwe - coś musi się nie zgadzać.
– Każdy serial musi być trochę podkoloryzowany. Jednak gdy się pamięta, że seriale są nie dla lekarzy, ale dla zwykłych ludzi, to ogląda się je bez zdenerwowania – mówi naTemat prof. Andrzej Gładysz, wieloletni krajowy konsultant chorób zakaźnych.
– Oglądam "Na dobre i na złe" i według mnie on stara się poruszać codzienne problemy służby zdrowia. Dobrze pokazuje też zmianę podejścia pacjentów. Uderza roszczeniowość. Poza tym przez to, że wielu ludzi czerpie wiedzę z internetu, jest taka dziwna skłonność do dyskutowania i sprzeczania się z lekarzami. W serialu te wątki były pokazane – relacjonuje lekarz.
– "Doktor House" pokazuje, że podstawa diagnozy leży w rozumie i że powinno się myśleć niestandardowo. Bo nie zdiagnozuje się tylko tej choroby, o której się nie pomyślało – chwali amerykańską produkcję prof. Gładysz. W jego ocenie nasi lekarze często mogliby uczyć się od niego determinacji w zwalczaniu przeciwności biurokratycznych czy ograniczeń finansowych.
Hitem telewizji jest ostatnio "The Newsroom". Seriale amerykańskiej stacji HBO słyną z wysokiego poziomu. Jednak do tej produkcji można mieć zastrzeżenia. Chociaż gdyby nie te odstępstwa od przedstawienia pracy w prawdziwej telewizji, serial nie byłby tak interesujący. Nawet Tomasz Machała, nasz redaktor naczelny, który w programach informacyjnych przepracował ostanie kilkanaście lat, chwali twórców.
– Po 60 minutach pierwszego odcinka moja żona, z którą oglądałem "The Newsroom" spojrzała na mnie i zapytała: "I co? Chciałbyś wrócić?". "Wiesz, chyba tak" – odpowiedziałem. Myślę, że ten serial dobrze oddaje emocje związane z pracą w telewizyjnym programie informacyjnym: czerwona lampka, proces produkcji, wysyłanie reporterów... To jest to – ocenia Machała.
– "The Newsroom" wydał mi się jednak szlachetnie naiwny. To jednak trochę dziwne, że w najbardziej skomercjalizowanej telewizji na świecie, która przerywa reklamami nawet programy informacyjne, znalazła się taka grupa. Czyli prowadzący, który mówi, że nie będziemy patrzeć na słupki oraz wydawca i producent mający takie samo zdanie. A najdziwniejsze, że tak dyrektor informacji, który też mówi: "nie patrzmy na oglądalność, zróbmy po prostu dobry produkt". Wydało mi się to wspaniałe, poczułem się znów młody, ale młodość już się skończyła – podsumowuje ironicznie Machała.