ISCHGL - to nie przypadkowy ciąg liter. To narciarska mekka i Ibiza jednocześnie
Paula Plenkiewicz
20 marca 2018, 06:59·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 20 marca 2018, 06:59
Droga potrafi być celem samym w sobie - pokonując po raz pierwszy kolejne kilometry dzielące cię od austriackiego Ischgl nagle uderza cię, że ten powtarzany całe życie frazes w końcu nabrał sensu. Całą trasę z lotniska w Zurichu zastanawiasz się, czy jest na świecie ktoś, komu te widoki mogłyby się kiedykolwiek znudzić.
Reklama.
Do wniosku, że to praktycznie niemożliwe, dochodzisz kiedy zatrzymujesz samochód na poboczu i jak zahipnotyzowany stajesz u samych stóp Alp - tylko po to, aby z nimi pomilczeć. W myślach dziękujesz sobie, że w starciu z porannym lenistwem byłeś jednak górą: wybór wcześniejszego połączenia w pełni wynagradza ci delikatne, przedpołudniowe słońce - obietnica, że już za chwilę będziesz tam, na szczycie. Znów pochylisz się lekko, niczym w ukłonie przed górskim majestatem i znów skoczysz w biały, błogi niebyt.
Każdy narciarz ma swoją mekkę, nie każdy ma swoją Ibizę. Ja mam obie: Ischgl.
Zjawiskowe stoki i kilometry tras
Ischgl - małe tyrolskie miasteczko - narciarską mekką nazywane jest bardzo często. Powód? Bardzo prosty: osiągnięcie stanu białej nirwany - tego niepowtarzalnego uczucia swobody, kiedy suniesz, wydawałoby się wiecznie, jedną najdłuższych tras zjazdowych w Austrii, jest tu możliwe dla każdego. Podobnie jak natychmiastowy zastrzyk adrenaliny, gdy praktycznie spada się w dół prowadzącego do doliny stoku, którego nachylenie przekracza 70 proc.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że na wysokości pomiędzy 3000 i 1 400 m n.p.m. rozciąga się 238 km tras uznawanych za jedne z najlepiej przygotowanych w Europie. Zjazdowe, muldowe lub wyścigowe - dla prawdziwych asów narciarstwa znajdzie się tu wszystko. Dość wspomnieć, że Ischgl jako jeden z niewielu terenów narciarskich w Austrii, ma do zaoferowania aż jedenaście czarnych tras zjazdowych.
Przez większość czasu poruszałam się po stokach sama, dzięki czemu na własnej skórze mogłam sprawdzić efektywność oznaczenia tras. Nie zgubiłam się ani razu, więc wystawiam najwyższa możliwą notę, podobnie jak wszystkim “współnarciarzom”, którzy w tamtym czasie zapełniali stoki: wszyscy wokół byli serdeczni, uśmiechnięci, przyjacielscy - kultura na najwyższym poziomie, zarówno jeśli chodzi o jazdę, jak i small-talki w gondolach.
Powiedzieć, że Ischgl, jako narciarski kurort cieszy się duża popularnością, to jak nic nie powiedzieć. W szczycie sezonu to jedna z najgorętszych miejscówek na mapie nie tylko Austrii, ale całej Europy. Z drugiej strony rozłożystość stoków i liczba wyciągów sprawia, że o miejsce na nartostradach nie trzeba się rozbijać kijkami. Kolejki na dolnej stacji kolejki owszem, są, ale sporadyczne.
Z drugiej strony, nie ma co czarować: Ischgl to nie miejsce dla odludków, szukających spokojnego górskiego azylu. U stóp majestatycznych gór, uroczo rozsypane wzdłuż górskiego potoku pstrzą się dziesiątki kolorowych domów, hoteli, pensjonatów, restauracyjek. Pomiędzy nimi, powciskane niczym luksusowe plomby, pysznią się pasaże z butikami najbardziej luksusowych marek modowych, sklepów sportowych i suwenirów wszelakiej, ale najpewniej srebrno-złoto-kryształowej, maści. Jednak to wcale nie tam szaleją największe tłumy.
Bo jeśli każdy fan Ischgl miałby być ze sobą maksymalnie szczery, to tak naprawdę powód, dla którego tak chętnie tam co roku wraca, zawiera się w jednym, zapożyczonym z francuskiego, zwrocie: apre-ski.
Imprezowy rytuał
Szaleńcy z czarnych tras, piękne młode dziewczyny, super rodziny z cudnymi dzieciakami - na rytualnym apre-ski, czyli imprezie na którą zjeżdża się bezpośrednio ze stoku, spotykają się wszyscy. Przyznam szczerze, że o mającym w tamtejszych barach status drinka kultowego Aperolu, zdarzyło mi się marzyć już od południa. Na nogach - buty narciarskie, na głowie - czapka z pomponem, a w dłoni - elegancki kryształowy kieliszek do szampana to w Ischgl po 16. kombinacja obowiązkowa.
Aperol Aperolem, ale miliony uwalnianych w tamtych momentach endrofin to nie tylko zasługa alkoholu. Swoje robi lekkie zmęczenie, po całym dniu szusowania, satysfakcja, że dało się radę pokonać swoją pierwszą w życiu czarną trasę i, przede wszystkim, towarzystwo, które w tym momencie czuje tę samą błogość, co ty.
Wiek, narodowość, poziom umiejętności narciarskich - nic nie ma tu znaczenia, bo jedno stuknięcie szkła o szkło z osobą, która właśnie obok ciebie stanęła, przełamuje pierwsze - i jedyne - lody. Chwilę później znasz już wszystkich w całym barze, wszyscy znają ciebie. Jeden przez drugiego dzielicie się wrażeniami ze stoku, wymieniacie rekomendacjami restauracji. Ogarnia cię atmosfera szczęścia: takiego, które osiągalne jest tylko w trybie wakacyjnego oderwania od codzienności. Praca, asapy, deadline’y, umowy - w świecie, w którym właśnie wskakujesz w butach narciarskich na bar i tańczyć do największych hitów - nie istnieją.
Zapytacie, co w tej szalonej kołomyi, jaką fundują miasteczku przyjezdni, odnajdują się jej rdzenni mieszkańcy? Pozwólcie, że odpowiem anegdotą: pewnego wieczora, po powrocie do pensjonatu, w recepcji złapał mnie zaaferowany właściciel. Uroczystym głosem oznajmił, że właśnie urodził mu się potomek i z tej okazji kategorycznie zabrania swoim gościom iść spać - będziemy świętować!
To była długa noc, ale nikt - i mam tu na myśli zarówno gości, jak i całą ekipę pracowników pensjonatu - nie żałował, że ją zarwał. Być może dlatego, że Austriacy dysponują jedynym w swoim rodzaju lekarstwem na kaca: górskim powietrzem, choć podejrzewam, że tłuste jak diabli i, dzień po - pyszne niczym ambrozja, śniadania serwowane w moim hotelu też zrobiły swoje.
Kameralnie też bywa
Chwilowe zmęczenie karnawałową atmosferą, bo i taki symptom możecie podczas pobytu i Ischgl odnotować, warto przeczekać w fenomenalnym miejscu, jakim jest Yscla Restaurant. Znalazłam ją, co symptomatyczne, dzięki rekomendacjom znajomych poznanych na jednym z apre-ski. Yscla zapadnie mi w pamięci na długo: jej przepiękne minimalistyczne, kameralne wnętrza i fenomenalna kuchnia fusion. Idealne miejsce, aby na chwilę złapać oddech i zapomnieć, że jeszcze sekundę temu przez myśl przemknęło: “A może zamówić jeszcze deser, lampkę wina i iść spać…?”. Wyśpię się po powrocie - miasteczko wzywa i trzeba go słuchać, bo nie ma drugiego takiego miejsca jak Ischgl.
Świetny klimat, cudowni ludzie, szalone imprezy, ale i przytulne restauracyjki - jest tu wszystko czego narciarsko-wakacyjna dusza pragnie. Genialna atmosfera na stoku, nieco zdradliwe, ale tak wyczekiwane, słońce, no i Aperol przy którym po 16. wszyscy się spotkają... Nie mogę się doczekać kolejnego wypadu do Ischgl. Tym razem szykuje się grupa 30 osobowa, namówiłam wszystkich!