Barbara Stuhr wiele lat była w cieniu
Barbara Stuhr wiele lat była w cieniu Fot. Maciej Stanik

W naszym nowym cyklu "Bliss zakochał się w..." przedstawiamy Barbarę Stuhr, która przez wiele lat była w cieniu. Żona Jerzego Stuhra, mama Macieja, ale też uzdolniona skrzypaczka bardzo rzadko pokazywała się publicznie. W książce "Basia. Szczęśliwą się bywa" opowiedziała historię rodziny Stuhrów z innej, dotychczas nieznanej strony. W rozmowie z naTemat zdradziła, jak udało się jej połączyć obowiązki domowe z karierą, w czym według niej tkwi sekret udanego związku oraz czy przeszkadza jej pedantyzm męża.

REKLAMA
Jest jednocześnie skromna, silna i delikatna. Barbara Stuhr to utalentowana skrzypaczka z wieloma sukcesami na koncie, ale też żona, mama i babcia, która książkę "Basia. Szczęśliwą się bywa" zadedykowała swoim wnukom.
logo
Barbara Stuhrw książce "Basia. Szczęśliwą się bywa" opowiedziała o swoim życiu Fot. Maciej Stanik
W książce nie ukrywa pani, że była niesfornym dzieckiem. Sporo się jednak zmieniło, gdy odkryto u pani talent muzyczny. To chyba mocno wpłynęło na pani rozwój?
W przedszkolu panie zauważyły, że mam jakieś zdolności i poradziły rodzicom, żeby spróbowali zapisać mnie do szkoły muzycznej. Tak się stało. Trochę zazdrościłam kolegom z podwórka, że oni biegają, a ja muszę codziennie piłować na skrzypcach. Ale z drugiej strony, granie na tym instrumencie dawało mi poczucie inności i, może to głupio zabrzmi, ale coś takiego, że jestem kimś lepszym.
Trudno w to uwierzyć, ale swojego przyszłego męża poznała pani właśnie w przedszkolu!
Jerzy faktycznie pojawił się w przedszkolu, ale to było takie dziecinne i przypadkowe. Mieszkaliśmy blisko siebie. Potem spotykaliśmy się jeszcze na lekcjach religii. Dorosłe już spotkanie odbyło się w Krakowie. Spotkaliśmy się przypadkiem na schodach Wyższej Szkoły Muzycznej. Była wtedy wspólnym budynkiem dla mojej szkoły i Wyższej szkoły Teatralnej w Krakowie.
logo
Barbara Stuhr zadedykowała książkę swoim wnukom Fot. Maciej Stanik
Wciągnął Panią ten wir krakowskiego środowiska artystycznego?
Dla mnie to było odkrywanie świata. Przyjechałam z Bielska, który był prowincją i z takiego domu, który chronił nas przed polityką. Zaczęłam spotykać ludzi, którzy byli bardziej świadomi, skąd my jesteśmy i dokąd idziemy. Proszę pamiętać, to był 1968 rok, zaczynały się ruchy młodzieży studenckiej. To było takie podniecające. Bardzo szybko dojrzewaliśmy, społecznie też. Kraków był wtedy kotłem artystycznym. Chodzenie wówczas do Starego Teatru było dla mnie fascynującym światem.

Z jednej strony artystyczny świat Krakowa i kariera Jerzego Stuhra. Z drugiej Pani kariera, ale też obowiązki domowe i dzieci, którymi Pani zajmowała się, gdy męża nie było w domu, bo był na planie filmowym. Jak to wszystko udało się Pani połączyć?
Nie sądzę, żeby to było coś nadzwyczajnego. Proszę popatrzeć na czasy, które mamy teraz. Dziś kobiety mają się znacznie lepiej, bo sobie wypracowały znacznie więcej, nie tyle swobód co praw. Łatwiej się dzielą obowiązkami domowymi ze swoimi partnerami, co mi się podoba. Dziś nie ma w domu zarówno kobiet jak i mężczyzn, są zapracowani. Ale wtedy tak nie było. Kobietom do głowy nie przychodziło tak bardzo się buntować. To odbywało się na zasadzie nie buntu, nie rewolucji, ale dogadywania się. W tamtych czasach nie było w domu faceta, który miał ze sobą misję. To nie było tak, że ja tej misji byłam przeciwna, mnie ten świat również fascynował, tak jak jego. Ale jak on miał do zrobienia film z Kieślowskim, z Holland czy z Falkiem i to wszystko się działo u nas na żywo, na naszej kanapie, to ja miałam się buntować?
Ale nie było Pani lekko…
Nie było mi lekko, ale to jest jakaś cena, niczego w życiu nie ma za darmo. To nie jest tak, że byłam nieszczęśliwą kobietką, która usiadła na kanapie i płacze, że sobie nie radzi. Widziały gały, co brały. A czy dzisiaj się ktokolwiek pyta marynarza, himalaisty czy tirowca, co jego żona myśli o tym, że ukochanego nie ma cały czas w domu? Przecież wiedziała, że sobie bierze mężczyznę z takim zawodem i co się z tym wiąże. A u nas to było jeszcze inaczej, bo to, że jego nie było coraz częściej w domu, to był proces. Nie stało się to z dnia na na dzień. On jako młody artysta, miał 26 norm w Teatrze Starym, co oznaczało, że musiał codziennie grać spektakle. Mnie ten świat się tak samo podobał, jak jemu, tylko że ja robiłam co innego, mniej spektakularnego. Już nie mówię o kwestii finansowej, że zaczął lepiej trochę ode mnie zarabiać, bo z początku było po równo, albo ja czasem trochę lepiej zarabiałam. Dla nas nie liczyła się ta kasa. Ważne było, ze jest coś do zrobienia.

Zaraziła Pani męża miłością do Włoch? Często jeździła tam Pani na festiwale muzyczne i kursy
Za pierwszym razem wróciłam z Włoch zafascynowana i szukałam momentu, gdzie będę mogła pojechać drugi, trzeci raz. Mówię do Jurka: ”Musisz tam pojechać, bo to jest kompletnie inny świat”. To był rok 68. W Polsce był jeden kanał w telewizji, może dwa. Nie było internetu, ani komórek. Skąd mieliśmy wiedzieć jak ten świat wygląda? Jak tam pojechałam, to myślałam że do nieba wstępuję. Dziś to jest nie do pomyślenia, jak można było zwariować na punkcie Włoch. My wtedy chcieliśmy do tego innego świata dobijać się pazurami. Myśmy żyli w takiej szarówie, że jak ktoś tam pojechał, to był raj na ziemi.
Wyjeżdżała Pani do Włoch zawsze świetnie ubrana. Skąd w takich szarych czasach, czerpało się inspiracje i wiedziało, co piszczy w modzie?
Muszę powiedzieć, że jak pierwszy raz pojechałam do Włoch i byłam obszyta przez moją mamę i naprawdę prócz butów, których się nie dało zrobić, to nie było się czego wstydzić. I zawsze jak wyjeżdżaliśmy z orkiestrą czy kwartetem, czy przyjaciółki męża z teatrem, wszyscy byliśmy świetnie ubrani. To było taką siłą napędową, ze musieliśmy wyglądać. Inspiracje czerpało się z "Burdy". To było czasopismo niemieckie, stamtąd robiło się. Wykroje. Z materiałów kupowałyśmy tetrę, farbowałyśmy herbatą i robiło się spódnice i inne rzeczy.
logo
Barbara Stuhr Fot. Maciej Stanik
Sukcesy muzyczne Pani, kariera filmowa męża i syna, ale były też bardzo smutne momenty w Pani życiu, takie jak choroba córki Marianny i Jerzego Stuhra. Jak sobie z tym wszystkim Pani radziła?
Mam to w naturze, że jak dostanę po głowie, to jak każdy człowiek mam słabszy moment, ale potem trzeba się wziąć do działania. Taką chęć do działania mam od mamy, której zawdzięczam bardzo dużo, mimo, że nie była łatwą osobą. Ale od niej dostałam w spadku w genach niezwykłą chęć do działania. Jak jest źle i jest rozpacz, to siedzisz w kącie, ale potem bierzesz się w garść.
Jest Pani jedną ze współzałożycielek stowarzyszenia Unicorn, które pomaga osobom chorym na raka oraz ich bliskim
Stowarzyszenie powstało 18 lat i było dziełem przypadku. Najpierw myśleliśmy, że naszym celem będzie budowanie szpitala onkologicznego. Od samego początku nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść. Chcieliśmy po prostu coś zrobić. Nie mieliśmy pieniędzy, ani siedziby. To, jak stowarzyszenie dziś wygląda, to był długi proces dochodzenia do tego, jak możemy tym ludziom pomóc. Bo przecież rak jest chorobą cywilizacyjną. Dotyka prawie każdą rodzinę. To jest dramat; raz mniejszy, raz większy. Jak ja sobie przypominam, jaka była diagnoza u mojego taty, to byłam przerażona, nieszczęśliwa. I jak to możliwe, że taki dobry i szlachetny człowiek zachorował. Pewnie będzie umierał w jakichś potwornych męczarniach. Tak to sobie wyobrażałam. Wydaje mi się, że wiele ludzi tak myśli, a tak nie jest. My jesteśmy po to, żeby ludzie tak sobie nie wyobrażali, że na raka trzeba koniecznie umrzeć. I żeby mogli wziąć chorobę na bary.

Z Jerzym Stuhrem przetrwaliście wszystkie trudne momenty i tworzycie od 50 lat zgrane małżeństwo. Jaki jest sekret udanego, trwałego związku?
Nie ma recepty na udany związek. Każdy związek musi swoją wypracować. Po prostu jest to jakaś wspólna droga. Mnie się wydaje, że najważniejsze, to po prostu trzeba się lubić. Kochać też, ale miłość przechodzi różne fazy. Najważniejsze jest to, że jak minie zauroczenie, wariacki seks i wszystko co łączy 16-latków, 18-latków, czy 20-latków, to żeby została przyjaźń. Myślę, że to jest główny warunek. Drugi, to nauczyć się słuchać drugiego człowieka, a trzeci - nauczyć się negocjacji. Warto też być asertywnym, żeby dbać o siebie. W każdym związku są inne proporcje tych czynników. Nie ma jednej recepty. Trzeba umieć się wspólnie rozwijać, ale też dawać sobie i partnerowi przestrzeń osobistą. Nie musimy wszystkiego robić razem, jak bluszcz się obwijać, bo się udusimy.
W książce opowiada Pani, że mąż jest pedantem. Czy Pani to przeszkadza, a może odwrotnie i potrafi Pani machnąć na to ręką?
Mój mąż jest niesamowitym pedantem, natomiast mój zięć jest bałaganiarzem. Jeden ma tak, drugi tak. Moja córka na przykład mówi:"Wiesz co, jakbym miała takiego pedanta jak tata, to chyba wolę takiego bałaganiarza jak mojego męża".Ja z kolei mam na przykład tak, że lubię mieć wszystkie pomieszczenia pootwierane. A mój mąż chodzi za mną i wszystko zamyka, co mnie doprowadza do szału. Ale to jest głupota. Nie wiem, jak można robić z tego problem.
Długo namawiali bliscy, aby zdecydowała się Pani opowiedzieć w książce o sobie, o rodzinie?
Tak, dość długo mnie namawiali, ale mówili: "spróbuj, co ci zależy". Moja współautorka Beata świetnie to wszystko ułożyła. A ja sobie pomyślałam, że nawet jak tej książki nikt nie kupi, to może warto, żeby moje wnuki wiedziały o świecie, o który już nie będą miały się kogo zapytać. To była moja motywacja.