Dlaczego nie dam "Zimnej wojnie" 10/10? Po zachwytach pora na łyżkę dziegciu
Alicja Cembrowska
07 czerwca 2018, 11:59·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 07 czerwca 2018, 11:59
Jakiś czas temu, podczas niezobowiązującej rozmowy z dwiema osobami z branży filmowej, doszliśmy do wspólnego wniosku, że coraz częściej polskie produkcje, które wzbudzają powszechny entuzjazm, nas poruszają w mniejszym stopniu. Wysnuliśmy tezę, generalizując oczywiście na potrzeby niezobowiązującej rozmowy, że Polacy są tak spragnieni dobrych rodzimych produkcji, z których mogliby być dumni, że jak któraś z nich odnosi sukces za granicą czy jest zwyczajnie lepsza od innych, to wpadają w niekontrolowany i niczym nieograniczony zachwyt.
Reklama.
Czy to źle? Czy jestem pesymistką, która na siłę chce iść pod prąd? Odpowiedź na oba pytania brzmi: nie. Po prostu uważam, że szum wokół „Zimnej wojny” spowodował, że ci, którzy nie mdleją z zachwytu, czują, że może czegoś nie zrozumieli, nie posiadają jakichś kompetencji, które pozwoliłyby im zaliczyć się do grona zadowolonych z seansu. I wolą się nie odzywać, skoro na Festiwalu w Cannes wszyscy oniemieli, a i polscy recenzenci najnowszy film Pawła Pawlikowskiego ogłosili arcydziełem, bo zostaną nazwani hejterami i czepialskimi.
Fajne, fajne, ale...
Ja postanowiłam się odezwać. Na początku podkreślę jednak coś bardzo ważnego, dla tych, którzy film widzieli i się zakochali, a pierwsze słowa mojego teksty ich zirytowały. Tak, uważam, że „Zimna wojna” to bardzo dobry film i rozumiem, że gdy trafił w czyjąś wrażliwość, to mógł wywołać silne emocje. W moje rejestry nie trafił tak, jakbym się spodziewała, ale o tym na końcu, bo oddziaływanie na uczucia jest tak indywidualne i umowne, że pozostawia niewielkie pole do dyskusji.
Zachęcona, mówiąc delikatnie, entuzjastycznym odbiorem „Zimnej wojny” postanowiłam skorzystać z oferty pokazu przedpremierowego. Im więcej komplementów i wylewnych komentarzy, tym, nie oszukujmy się, równie wielkie oczekiwania. Trochę nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo i zwiastun, i opis były skromne, czułam jednak, że to może być jeden z tych filmów, który nie potrzebuje otoczki z wymownych słów i trzymających w napięciu zajawek. On po prostu rozkochał w sobie widownię, a jak wszyscy wiemy, zakochani nie potrzebują racjonalnych tłumaczeń.
Historia jakich wiele
Fabuła nie należy do szczególnie zaskakujących, jest wręcz naiwna. Wiktor (Tomasz Kot) zakochuje się w Zuli (Joanna Kulig), Zula zakochuje się w Wiktorze. Ona chce dołączyć do zespołu Mazurek, on w owym zespole jest kompozytorem. Dziewczyna jest typem buńczucznej i nieokrzesanej twardzielki z prowincji, mężczyzna to trochę wrażliwy artysta, trochę egoista. Przeciwieństwa się przyciągają, a w tym przypadku również odpychają. W tle dzieje się komunistyczna historia, a na pierwszym planie jest relacja zakochanych. Jako widzowie zderzamy się z tym słynnym hasłem, że „miłość przetrwa wszystko”, ale oglądając poszatkowane ujęcia z życia pary, zastanawiamy się, czy aby na pewno.
Fabularnie to tyle, ale nie zamierzam się za bardzo do tego przyczepiać, bo trudna miłość jest tematem, który po prostu chcemy nadal przepracowywać, podglądać, zestawiać ze swoimi doświadczeniami. Sam Szekspir nas nauczył, że da się o banałach opowiadać tak, że wszystkim buty pospadają, więc i tutaj w warstwie fabularnej wybaczam wszystko. Czułam jednak niedosyt człowieka.
Estetyczna perełka
Paweł Pawlikowski wziął na warsztat taki typ relacji, który intryguje, dobrze się go ogląda na ekranie, jednak trudno się z nim utożsamić. To trochę taka miłość romantyczna, bo niespełniona, niespokojna, niemogąca złapać równowagi. A w przypadku „Zimnej wojny” pięknie opakowana wizualnie. Reżyser wykorzystał modny ostatnio format 4:3, przez co czujemy ciasnotę i duchotę nie tylko związku Wiktora i Zuli, ale ogólnie przyciężkawą atmosferę w Polsce na początku lat 50. Do tego czarno-białe zdjęcia i specyficzne oświetlenie: momentami nienaturalnie ostre, uwypuklające to, co na pierwszym planie, ukrywające to, co dzieje się w tle.
Całość stanowi wysublimowany i estetycznie dopieszczony obraz. O, i to jest słowo klucz. Obraz w filmie Pawlikowskiego jest szalenie istotny, czego reżyser dał już wyraz w oscarowej „Idzie”. „Zimna wojna” to kolejny przykład, że twórca konsekwentnie trzyma się swojej stylistyki, która staje się jego wizytówką i to nie byle jaką, bo sprowadzającą się do słów: perfekcyjne, dopracowane, idealne.
Tym bardziej zdziwiło mnie, że przeżyłam w kinie kilka miłych chwil, ale też kilka… zwyczajnie nudnych, bo treść nie nadążała za formą. Po wyjściu czułam się z tym trochę źle. Bo dlaczego „Zimna wojna” nie spodobała mi się tak jak innym, dlaczego nie wbiła mnie w fotel, dlaczego nie byłam wzruszona i nie chciało mi się płakać? I dlaczego tak szybko zapomniałam o tym, co obejrzałam?
Czy to źle, że nie jestem zachwycona?
Mam wrażenie, że to kwestia trochę monotonnej narracji. I tak wiedziałam, co się wydarzy, a coraz bardziej pocięte sekwencje sprawiały, że moje napięcie opadało. Spotkanie, rozstanie, spotkanie, rozstanie. Paryż, Berlin, Jugosławia. Pomimo zachowania pewnej dynamiki, towarzyszyło mi poczucie, że bohaterowie są pospieszani, zabrakło czasu na pogłębienie ich psychiki. Przez to Wiktor ostatecznie stał się dla mnie niezdecydowanym, mrukliwym facetem, a Zula infantylną, jakby silącą się na oryginalność dziewczyną. Była w tym wszystkim jakaś pretensjonalność. Bohaterowie nie przechodzą przemiany, pomimo tego, że akcja filmu obejmuje kilkanaście lat.
To jednak zarzut do samego budowania postaci, a nie gry aktorów. Szkoda również, że Agata Kulesza, wcielająca się w Irenę Bielecką, pojawiła się zaledwie kilka razy, by w końcu zupełnie zniknąć.
Wracając do emocji, bo od nich zaczęłam. Sugestywny wydał mi się tytuł. W pierwszym odruchu kojarzony oczywiście z okresem historycznym, po seansie jednak bezpośrednio nawiązujący do relacji międzyludzkich. Może dlatego tak wielu odnalazło się w tej historii? Zadałam sobie pytanie, na ile faktycznie jest to „historia miłosna” Wiktora i Zuli, którzy sami nie wiedzą, czego chcą, przyciągają się i odpychają, a na ile obraz ich indywidualnych wojenek wewnętrznych. Bo czy trudne relacje z innymi ludźmi nie są właściwie lustrem, w którym odbijamy się my sami? Czy nie wszyscy prowadzimy takich zimnych, „nieoficjalnych” wojen, nie trwamy w napięciach? Niby bomby nie wybuchają, ale jednak wiemy, że coś się dzieje.
Może to właśnie ta potrzeba ciągłego napędzania dramatu, motywowała bohaterów do takich, a nie innych decyzji. Ja nie zaangażowałam się w ich losy, ale każdemu polecam to sprawdzić na własnej skórze. Warto, chociażby dlatego, żeby zobaczyć ostatnią scenę i pewną subtelność, o której trochę już polskie kino zapomniało.