Gdyby nie on, sieciówki nie epatowałyby w pewnym momencie motywem czaszki na ubraniach. To on stworzył kosmiczne buty przeczące prawom fizyki, w których Lady Gaga pojawia się w teledysku do ”Bad Romance”. To jemu zawdzięczamy zaskakujące połączenie fraków ze spodniami o obniżonym kroku. O takich jak on mówi się "zdolna bestia”, choć w tym przypadku oba słowa należałoby potraktować bardzo dosłownie. Dokument o genialnym projektancie Alexandrze McQueenie do polskich kin wejdzie 20 lipca.
Czy to nie fascynujące, że facet, który bezpowrotnie zmienił świat mody, na pierwszy rzut oka był chodzącą przeciętnością? Gdy zaczynał, wyglądał jak stadionowy chuligan z nadwagą, miał grubiańskie poczucie humoru, pięcioro rodzeństwa i ojca taksówkarza. Takim jak on po prostu dobrze się życzy, ale na pewno nie roztacza się przed nimi wizji luksusowego życia na szczycie.
Tymczasem bezczelny chłopak z East Endu wymyślił sobie, że będzie projektantem i niespecjalnie przejmował się ani opinią innych innych ani nawet faktem, że rodzina nie miała pieniędzy na jego edukację.
Niepozorny arogant
Gdy skończył szkołę, matka podsunęła mu ogłoszenie, które zobaczyła w telewizji, i tak młody Lee trafił do słynącego z najlepszych rzemieślników zakładu krawieckiego w Londynie. W rok opanował wiedzę, którą inni przyswajali w kilka lat. Był zdeterminowany. Po chwilowej współpracy z Kojim Tatsuno kupił bilet do Włoch w jedną stronę – chciał pracować z najlepszymi.
Rodzina obstawiała, że po tygodniu wróci. I faktycznie, po tygodniu zadzwonił, ale z informacją, że dostał pracę w domu mody Romeo Gigliego. Po raz pierwszy wszystkich zaskoczył. To tam przeszedł pierwsze szlify charakteru i warsztatu. Gdy pewnego razu miał uszyć marynarkę dla Gigliego, projektant kazał mu bez końca poprawiać detale. Oglądając ją po którejś z rzędu poprawce w poszewce odkrył napis ”Fuck you, Romeo”, o czym zresztą z rozbawieniem opowiada w dokumencie.
Do prestiżowego St. Martin’s College of Art Lee McQueen trafia tylko dlatego, że ciotka postanawia to sfinansować, a Bobby Hillson, założycielka szkoły, dostrzega talent w tym aroganckim chłopaku. Jej uwagę zwracają świeżość spojrzenia i błyskotliwość, o które wcześniej nikt go specjalnie nie podejrzewał.
– Jego interpretacje nie były przefiltrowane przez tradycyjne wykształcenie – mówi Hillson i z uśmiechem dodaje, że otrzymując doktorat honorowy McQueen powiedział, że to właśnie jej zawdzięcza wszystko, ale nie była to prawda. – Wszystko zawdzięczał tylko sobie – dodaje Bobby Hillson.
Choć osób, które twierdziły, że go odkryły, było wiele, w dokumencie konsekwentnie powraca myśl, że to on sam siebie odkrył. Trzeba jednak przyznać, że w jego życiu pojawiały się osoby, dzięki którym mógł iść do przodu. Taką postacią niewątpliwie była Isabella Blow, wieloletnia dziennikarka "Vogue'a" i barwna osobowość świata mody, z którą połączyła go prawdziwa przyjaźń.
Anonimowy arogant
Pierwsze pokazy powstawały dzięki... pieniądzom z zasiłku i właśnie dlatego, gdy udzielał wywiadów, nie pokazywał twarzy. Nie mógł dokumentować faktu, że pracuje. Ta kuriozalna sytuacja wytworzyła wokół niego nimb tajemniczości, a legendę dodatkowo budował fakt, że ubrań z wybiegu nie można było kupić.
– Robiłem to celowo. Chodziło wyłącznie o stworzenie pewnego przesłania i zakomunikowania go odbiorcom – powiedział w jednym z wywiadów. Jego pokazy miały niepokoić. = Jeśli wychodząc nic nie czujesz, to moja porażka. Nie chcę robić pokazu, po którym czujesz się jak po niedzielnym obiedzie. Zdecydowanie wolę upojenie lub odrazę, emocje – mówił na początku swojej kariery i został tej zasadzie wierny do samego końca.
Gdy podczas jednego z pokazów wybuchł pożar na wybiegu, zabronił wszystkim wychodzić z gaśnicami, a ogień uczynił częścią show. Był prekursorem spektakularnych widowisk modowych, zależało mu, żeby widownia czuła się nieswojo.
Stąd w jego pokazach sporo motywów bazujących na koszmarach: modelki zamknięte w czterech ścianach weneckich luster, ptaki, motyle, ćmy, oczy pozbawione białek, czy naga modelka podłączona do dziwnej aparatury.
Pokazem kolekcji ”Highland Rape” chciał upamiętnić ofiary jakobickich powstań przeciw Anglikom oraz rzeź w Glencoe, jednak widok modelek przypominających ofiary gwałtu wstrząsnął publicznością, a prasę postawił w stan alertu. Pisano, że jest seksistą i nienawidzi kobiet.
On natomiast twierdził, że budując demoniczne wizerunki kobiet, które doznały przemocy, chce stworzyć opowieść o ich odradzającej się mocy. – Chcę dać kobietom siłę. Chcę, żeby ludzie bali się kobiet, które ubieram – mówił. Ten pokaz wywołał skandal, ale jednocześnie stał się początkiem nowego etapu w jego karierze.
Dotknąć McQueena
Życie gwiazd to jeden wielki wielokrotnie przemielony medialny cytat. Tego typu dokumenty zazwyczaj odczarowują wizerunek, pokazując coś, co można nazwać ”prawdziwą twarzą gwiazd”. Mam wrażenie, że tym razem chodzi jednak o coś innego.
McQueen starał się trzymać z boku ("sława to bzdura, liczy się tylko to, co robisz"), głównym bohaterem medialnej histerii czyniąc swoje prace, dlatego niespecjalnie znamy np. jego prywatne historie czy… poczucie humoru. Ten humor był dla mnie sporym zaskoczeniem, bo poszłam do kina zobaczyć przecież smutną historię wielkiego projektanta.
A już w pierwszych minutach filmu dowiadujemy się, że McQueen odziedziczył po dziadkach specyficzny humor. Być może takich ludzi do siebie też przyciągał – w opowieściach o nim nie brakuje bowiem żartów i anegdot. Jak np. ta, że w swoich początkach wykazywał niezwykły talent do namawiania ludzi do pracy dla niego za darmo.
”McQueen” to opowieść o tytanicznej pracy i o pasji, która była największą miłością życia Alexandra McQueena. Z pewnością nie jest to opowieść o relacjach międzyludzkich, te są tutaj przedstawione dość pobieżnie albo bez odpowiedniego ciężaru emocjonalnego (jak np. przyjaźń z Isabellą Blow czy relacja z matką). Dlatego wiele zwrotów w jego życiu pozostaje zagadką, a motywacja wydaje się nadal nieznana.
Z dużą dbałością natomiast reżyser Ian Bonhôte pokazuje warsztat i szaleństwo sztuki McQueena. Ze starannością przygotowane zostały przerywniki między poszczególnymi rozdziałami, które przypominają małe dzieła sztuki obrazu cyfrowego i nawiązują stylem do stylu McQueena. Choć na pewno nie oddają go w stu procentach. McQueen nie wierzył, że ktokolwiek mógłby kontynuować jego pracę dobrze, skoro tak bardzo czerpał z samego siebie.