– Kto decyduje dzisiaj o tym, co jest normalne, a co nie? – pytał retorycznie Michael Palm, austriacki reżyser, puentując dyskusję towarzyszącą pokazowi jego filmu, zorganizowanego w ramach T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu. „Low Definition Control – Malfunctions # 0” to dokument-eksperyment, skonstruowany między innymi na bazie obrazów z kamer przemysłowych, zdjęć z radarów oraz USG. Wnioski, płynące ze świetnego dzieła, są smutne. Wszyscy jesteśmy obserwowani, ale i wszyscy obserwujemy. Kontrolujemy się nawzajem. Rzeczywistość jest gorsza niż wizje Orwella.
Żyjemy w świecie, w którym bezustannie kreuje się poczucie zagrożenia. Po to, by potem sprawnie zarządzać naszym lękiem. Przekonywać nas – faszerowanych co dzień kolejnymi newsami o zamachach, wojnach i terroryzmie – do zaakceptowania daleko idących ingerencji w naszą intymność. Według badań, które Michael Palm przytacza w swoim filmie, ponad połowa mieszkańców zachodniej Europy jest skłonna zrezygnować z prywatności na rzecz mitycznego bezpieczeństwa. Czymkolwiek by ono było.
To ze „względów bezpieczeństwa” godzimy się, by przestrzeń publiczna była pełna podglądających nas kamer. Kamery mają nie tylko ułatwiać prowadzenie policyjnych dochodzeń, w razie popełnionych w pobliżu przestępstw, ale również „skanować” otoczenie na bieżąco. Wyłapywać przedmioty oraz ludzi – z ich punktu widzenia – podejrzanych. Tak, kamery i maszyny, które mają nas rzekomo chronić, w pewnym sensie posiadają punkt widzenia. Zakodowany w formie ciągów liczbowych i algorytmów. To ludzie wszczepiają maszynom wzory i normy, maszyny zaś tropią wszelkie odstępstwa od tych norm.
Kręciłeś się kiedykolwiek bez celu po lotnisku? Stałeś zbyt długo w pobliżu urzędu publicznego? Spoglądałeś prosto w kamery, zainstalowane na dworcu lub w metrze? Z pewnością maszyna wyłapała to i zaczęła się tobie baczniej przyglądać. Przez kilka lub kilkanaście minut kreśliła trajektorię twojego ruchu, by potem porzucić cię dla kolejnego „obiektu”. W „Low Definition Control” widzimy, jak mechanizm zakreśla na czerwono „podejrzane postaci” w polu obrazu. Obserwujemy to z niesmakiem, ale też rosnącym podnieceniem. Obraz z ukrytej kamery jest przecież zapowiedzią wartkiej akcji. Kojarzy się z kinem sensacyjnym, z ikonicznymi obrazami symbolizującymi głośne zbrodnie, jakimi karmi nas prasa oraz telewizja.
Czemu służyć ma ten monitoring? Live streaming z naszego życia? Według Palma, a także zaproszonych przez niego badaczy z Uniwersytetu Wiedeńskiego – na którym reżyser wykłada zresztą historię filmu – jest to narzędzie politycznej kontroli. Ktoś wszczepia w końcu maszynom konkretne wzorce. Koduje w nich uprzedzenia, na przykład w imigranckich dzielnicach europejskich metropolii kieruje obiektywy kamer na „kolorowych”. Kamery uważniej śledzą tych, którzy funkcjonują na społecznym marginesie: gorzej ubranych, bezdomnych, upośledzonych. Stoją na straży enigmatycznej „normy”. Choć przecież nie zapobiegają popełnianym zbrodniom. Jak słusznie zauważył we Wrocławiu reżyser filmu: „Łatwiej jest sfilmować przestępstwo niż mu zapobiec. Tym bardziej, jeśli ma ono tylko wpisać się w społeczny porządek”.
Czy bronimy się przed inwigilacją? Wręcz przeciwnie, pragniemy jej na każdym kroku. Sami skanujemy obsesyjnie swoje ciała, instalujemy kamery gdzie się tylko da, a za pomocą telefonów komórkowych rejestrujemy to, co robią inni. Jesteśmy „żołnierzami Wielkiej Normy” – tak twierdzi Palm. Artysta przewiduje, że tendencja ta doprowadzi – w wymiarze metaforycznym – do rozpadu człowieka. Do upadku ludzkości. Człowiek, którego wyróżnikiem było zawsze dążenie do odróżnienia się od otoczenia, kult indywidualizmu, rozpływa się dziś w Wielkiej Normie. Chce, żeby wszyscy byli tacy, jak on. Pragnie być tacy, jak wszyscy.
„Low Definition Control” zapowiada śmierć obrazu jako takiego, który zastąpią (już zastępują) cyfrowe ciągi, układy zer i jedynek. Przepowiada także śmierć człowieka – takiego, jakim go znamy. Z drugiej strony, obiecuje nam namiastkę nieśmiertelności. Palm prowokuje śmiałą tezą: niebawem człowieka będzie można „zrekonstruować”, korzystając między innymi z cyfrowych zapisów, jakie po sobie zostawił.
Kiedy wracałam samolotem z Wrocławia do Warszawy, dzień po obejrzeniu „Low Definition Control”, czułam dyskomfort. Przede wszystkim na lotnisku, które nagle wydało mi się naszpikowane kamerami niczym studio telewizyjne. W samolocie przejrzałam „Politykę” z ubiegłego tygodnia, w której pojawił się tekst o zaginięciu dziewczyny z Trójmiasta. Iwona zaginęła dwa lata temu, a reportaż dotyczył przede wszystkim jej matki, żyjącej przekonaniem, że córka przebywa w Afryce i zaraz wróci do domu. Ilustracją tekstu było zdjęcie z kamery przemysłowej, ostatni „wizerunek” Iwony. Przyglądałam się długo temu obrazowi, przez zmrużone oczy, aż zaczął śnieżyć.