Prawdopodobnie jestem ostatnią osobą, która zachwyca się serialem "Ozark". Obudziłem się z nim dopiero teraz, w przededniu drugiego sezonu... i jestem zawiedziony mediami, a zwłaszcza moimi znajomymi, którzy trzymali taką perełkę w tajemnicy. To jedna z najciekawszych produkcji w portfolio Netflixa i godny następca kultowego "Breaking Bad".
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Pomimo powiadomień w serwisie, omijałem "Ozark" szerokim łukiem, bo wiele razy przejechałem się na oryginalnych serialach Netflixa. Jednak wystarczyłoby, by ktoś pisnął, że jest w stylu "Breaking Bada", albo mniej nieśmiało zachęcił do obejrzenia kilku odcinków.
Nieuniknione porównanie do "Breaking Bad"
Porównywanie do jednej z najlepszych produkcji w dziejach telewizji jest odważne i wtórne, ale w tym roku minęło 10 lat od premiery "Breaking Bad", który nadal zajmuje wysoką pozycję w rankingach serialomaniaków. A do tej pory nie doczekaliśmy się godnego następcy, który zapełniłby pustkę w sercu. Spin-off "Better Call Saul" toczy się w tym samym uniwersum, jest świetne, ale perypetie cwanego prawnika to nie to samo.
Co innego "Ozark", który nie jest ani kalką, ani remakem, ani też niczym rewolucyjnym, bo również opowiada o rodzinie zamieszanej w narkotykowy biznes. A jednak w powietrzu unosi się ten familijno-gangsterski duch, który widzowie wprost uwielbiają od czasów "Rodziny Soprano".
Siła takich produkcji tkwi w ich prostocie. Nie potrzeba wizualnych fajerwerków. Wystarczy "tylko" kartka i długopis, do napisania wciągającego scenariusza i nietuzinkowych bohaterów, którzy odegrani przez utalentowanych aktorów, wyczyniają na ekranie cuda. I tyle. I aż tyle.
"Jesteśmy szczęśliwi za każdym razem, gdy to słyszymy. Tego serialu nie wolno ruszać" – mówił gwiazdor "Ozarka" Jason Bateman. Aktor i reżyser kilku odcinków niedawno odpowiadał na pytania o podobieństwo właśnie do "Breaking Bad". "Nie próbujemy odtworzyć ani naśladować niczego, co zrobili - zarówno w kwestii narracji, jak i estetyki" – przyznał Bateman. Skromny Amerykanin zapomniał dodać, że oba seriale są piekielnie dobre.
Od aktora komediowego, do roli "dobrego" przestępcy
Od pierwszych scen stałem się fanem postaci granej właśnie przez Jasona Batemana. Martin "Marty" Byrde jest, cenzurując klasyka, "oazą spokoju, wyluzowanym kwiatem lotosu na tafli jeziora" w urokliwej krainie Ozark.
Ma na karku meksykański kartel narkotykowy, żona go zdradza, dzieciaki się buntują, co chwilę wpada w tarapaty, a jednak zawsze zachowuje pokerową twarz. Podziwiam jego opanowanie, choć domyślam się, jak się w nim musi kotłować, gdy cały świat nastawił się przeciwko niemu, a jego małżeństwo ulega rozkładowi.
Stoicki spokój zdecydowanie odróżnia go od wybuchowego Walthera White'a. Podobnie jak "zawód", który wykonuje. Marty nie gotuje mety, ale pierze pieniądze dla kartelu narkotykowe. Cały proces jest przekonująco, szczegółowo i niezwykle intrygująco przedstawiony na ekranie.
Marty ma dar przekonywania i jako samozwańczy anioł biznesu przyznaje, że "inwestuje w ludzi". A tak naprawdę przejmuje upadające firmy, jakby grał w "Monopoly" czy "GTA". Kreatywna księgowość podana w efektownej formie.
"Monopoly" nad jeziorem w Ozark
Możliwe, że wpływ na mój odbiór serialu ma tytułowa kraina w stanie Missouri. Niedawno byłem na krótkim wypadzie w Sulejowie. Upadający kurort nad rzeką Pilicą, którego czasy świetności przypadały na moje odległe dzieciństwo, przywodził mi na myśl właśnie Ozark. To powoli zapadająca się dziura, którą za cel obrał sobie właśnie Marty. Wbrew pozorom nie jest (nie)zwykłym przestępca, bo piorąc miliony dla mafii, stawia na nogi całą okolicę.
Na charakterystyczny urok Ozark mają też wpływ specyficzni, bardzo swojscy autochtoni. U nas mówi się na takich "janusze", w Stanach to prostu rednecki zamieszkujący głównie przyczepy. Nie brakuje wśród nich drobnych kryminalistów, którzy chcą zarobić, byleby się nie narobić. Są jednak tak skonstruowani, że pozory potrafią nas zmylić.
Większość przewijających się na ekranie postaci to prawdziwa galeria osobliwości. Nawet żona Marty'ego, którą początkowo można gardzić, z każdym odcinkiem nabiera w oczach. Nie mogło być, wszak rająca ją Laura Linney, zawsze kojarzyła mi się z ekranowym synonimem dobrej, silnej kobiety. Pozostałych bohaterów można również lubić, można też nienawidzić, ale nie można odmówić im nietuzinkowości i wyrazistości.
Pora na drugi sezon "Ozark
Serial stara się być realistyczny, ale żeby zwroty akcji naprawdę robiły na nas wrażenie, twórcy nie mogli uniknąć mniej życiowych sytuacji. W końcu to nie dokument (ale te najnowsze seriale true crime od Netflixa też mocno ryją psychikę). Nie ma takiej groteski jak momentami w "Breaking Bad", ale "Ozark" i tak potrafi rozładować suspens sceną, która nakazuje włączyć kolejny odcinek.
Serialowa akcja toczy się powoli, adekwatnie do lokalizacji akcji. Klimat jest ciężki, bo i okolica ponura i nieprzyjemna. Zarówno forma opowiadanej historii, jak i treść współgrają. Twórcy przywiązują uwagę nawet do drobnych niuansów.
I nie chodzi mi tylko o pomysłowe ujęcia czy scenariuszowe klamry np. jeden z odcinków zaczyna się od narracji o praniu pieniędzy, a na koniec okazuje się, że to Marty opowiadał o swojej profesji synowi. Nawet taki drobiazg jak symbole w literce "O" na planszy tytułowej na początku każdego odcinka zwiastują co się wydarzy.
Przez moją niewiedzę, jestem w lepszej pozycji niż pozostali fani serialu. Nie musiałem czekać rok na kolejny sezon (podsumowanie znajdziecie pod tym linkiem). Drugi startuje już 31 sierpnia, więc widzowie tacy jak ja, mają czas na nadrobienie zaległości. A "Ozark" idealnie ogląda się w wakacje - wiem to po sobie.