
Prawdopodobnie jestem ostatnią osobą, która zachwyca się serialem "Ozark". Obudziłem się z nim dopiero teraz, w przededniu drugiego sezonu... i jestem zawiedziony mediami, a zwłaszcza moimi znajomymi, którzy trzymali taką perełkę w tajemnicy. To jedna z najciekawszych produkcji w portfolio Netflixa i godny następca kultowego "Breaking Bad".
Porównywanie do jednej z najlepszych produkcji w dziejach telewizji jest odważne i wtórne, ale w tym roku minęło 10 lat od premiery "Breaking Bad", który nadal zajmuje wysoką pozycję w rankingach serialomaniaków. A do tej pory nie doczekaliśmy się godnego następcy, który zapełniłby pustkę w sercu. Spin-off "Better Call Saul" toczy się w tym samym uniwersum, jest świetne, ale perypetie cwanego prawnika to nie to samo.
Od pierwszych scen stałem się fanem postaci granej właśnie przez Jasona Batemana. Martin "Marty" Byrde jest, cenzurując klasyka, "oazą spokoju, wyluzowanym kwiatem lotosu na tafli jeziora" w urokliwej krainie Ozark.
Możliwe, że wpływ na mój odbiór serialu ma tytułowa kraina w stanie Missouri. Niedawno byłem na krótkim wypadzie w Sulejowie. Upadający kurort nad rzeką Pilicą, którego czasy świetności przypadały na moje odległe dzieciństwo, przywodził mi na myśl właśnie Ozark. To powoli zapadająca się dziura, którą za cel obrał sobie właśnie Marty. Wbrew pozorom nie jest (nie)zwykłym przestępca, bo piorąc miliony dla mafii, stawia na nogi całą okolicę.
Serial stara się być realistyczny, ale żeby zwroty akcji naprawdę robiły na nas wrażenie, twórcy nie mogli uniknąć mniej życiowych sytuacji. W końcu to nie dokument (ale te najnowsze seriale true crime od Netflixa też mocno ryją psychikę). Nie ma takiej groteski jak momentami w "Breaking Bad", ale "Ozark" i tak potrafi rozładować suspens sceną, która nakazuje włączyć kolejny odcinek.
