
Serial dokumentalny ukazujący drobiazgowo ponad 15-letni proces sądowy (i to w USA) brzmi jak najnudniejsza rzecz na świecie. Sposób, w jaki historia została opowiedziana i to, jak nie pozostawia widza obojętnym, biją na głowę wszelkie inne thrillery i produkcje kryminalne. "Schody" są dla dokumentów true crime – tym, czym "Dwunastu gniewnych ludzi" dla dramatów sądowych. Z tą różnicą, że dzieją się naprawdę.
Jean-Xaviera de Lestrade zdobył Oscara za "Zabójstwo w niedzielny poranek", ale to dopiero serial "Schody" można uznać za jego dzieło życia. Początkowo nakręcił miniserial dokumentujący proces Michaela Petersona, ale sprawa pisana przez życie ciągnęła się dalej i tak powstały jej kontynuacje. Cały 13-odcinkowy serial można od 8 czerwca oglądać na Netflixie. To najbardziej aktualna wersja, bo ostatni proces był w 2017 roku. Jednak podpis "Sezon 1" zwiastuje kontynuację, bowiem ta życiowa fabuła ciągle żyje.
"Schody" na mnie osobiście zrobiły wrażenie brutalnym realizmem i bezkompromisowością. Kamera zagląda dosłownie wszędzie i pokazuje wszystko. Zakrwawione schody czy zdjęcia zwłok Kathleen Peterson nie są zamazane i choć śmierć na ekranie widujemy często, to tu aż skręca w żołądku, bo przecież nie mamy do czynienia z aktorami. Szalenie intrygujące były też dla mnie burze mózgów adwokatów głównego bohatera. Dowiadujemy się, jak tworzone są linie obrony i różne scenariusze przebiegu rozprawy - do tej pory nie miałem do czynienia z wymiarem sprawiedliwości, ale nawet takie sceny są widziane tylko przez prawników.
