Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tego. Obawiałem się, że "Lepiej późno niż wcale" wyzwoli dotąd nieznane pokłady żenady, a skład osobowy okaże się równie zabawny, co czwórka pijanych wujków na weselu. Obejrzałem pierwszy odcinek i zwracam honor – panie Strasburgerze, pan jesteś genialny!
Wszyscy kojarzymy go głównie z sucharami z "Familiady". Często tak suchymi, że nie przejdą bez niedzielnej herbatki po obiedzie. Zapewniam was jednak, że po obejrzeniu pierwszego odcinka "Lepiej późno niż wcale" przestaniecie myśleć o Karolu "auf Wiedersehen" Strasburgerze, jak o człowieku-betonie. Pan Karol po prostu nie bierze jeńców.
Ale od początku. "Lepiej późno niż wcale" to nowe show Polsatu. Czwórka dojrzałych bohaterów – wspomniany już Strasburger, Piotr Polk, Władysław Kozakiewicz oraz najbardziej znany Hanys w Polsce - Krzysztof Hanke, wyjeżdżają na podróż życia po krajach Azji. Na szczęście nie jest to kalka programu "Azja Express". Program to polska wersja amerykańskiego "Better Late Than Never".
Bohaterowie "Lepiej późno niż wcale" mają w sumie 252 lata. Czworo z nich, bowiem w podróży towarzyszy im jeszcze piąty gość, który w zależności od osoby, mógłby być synem lub nawet wnukiem uczestników. Tym typem jest Rafał Masny, znany z internetowego kanału Abstrachuje. W programie Rafał robi za opiekuna tego "odwróconego przedszkola".
Porównanie do przedszkola, którego użył sam Masny w finale pierwszego odcinka, jest bardzo trafne. Na początku swojej azjatyckiej przygody panowie trafiają w sam środek jednej z największych betonowych dżungli świata - Tokio. Z odmiennością dalekowschodniej kultury ledwo radzi sobie Masny, a co dopiero ludzie wychowani w diametralnie innych realiach.
Pierwsze spotkanie z japońską rzeczywistością w wydaniu dżentelmenów z "Lepiej późno niż wcale" wygląda jak dzieci z Podlasia podjeżdżające rowerem pod okienko McDrive. Choć na początku woń cebuli wydaje się nie do zniesienia, nieudawana szczerość i urocze zagubienie uczestników w tym mitycznym "wielkim świecie" wygrywają. Bohaterowie są autentyczni i naturalni, jak dzieciaki z wspomnianego przedszkola.
Konnichiwa!
Super momentem tego odcinka jest pierwszy nocleg bohaterów. Po przejściu przez najbardziej zatłoczone skrzyżowanie świata - Shibuya, panowie trafiają do hotelu. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ta miejscówka nie wyglądała jak chłodnia, w której trzyma się zwłoki lub kuchnia z ogromną liczbą kuchenek mikrofalowych w rozmiarze XXXXXL.
Tak właśnie wygląda hotel kapsułowy - miejsce, w którym drzemią pijani japońscy biznesmeni, którzy w wirze pracy nie zdążyli wrócić do domu. I tu zaczyna się nasze "co nowego, to każdego dziwi". Okazuje się bowiem, że mężczyźni w Japonii nie krępują się wzajemnej nagości. Wielu z nich przechodziło przez wspólną sypialnię w rozchylonych szlafrokach.
Pierwsza noc bohaterów to również pierwsza impreza. W skrócie - tej nocy szerokiej publiczności objawił się bóg śmiechu - Karol Strasburger. A z nim ten drugi - alkohol. Kozakiewicz i Hanke ekspresowym przelewem zlikwidowali językowe bariery, które utrudniały im kontakt z tubylcami. Zostańmy jednak przy panu Karolu.
Kiedy zmęczony Strasburger spytał przed snem, jak zamknąć swoją kapsułę, dodatkowo kilkakrotnie żegnając swoich towarzyszy niemieckim "auf Wiedersehen", popłakałem się ze śmiechu. Ten jego nieogar jest przekomiczny, co dodatkowo uwidacznia się, kiedy panowie jadą na swój pierwszy japoński ramen.
Nie chcę za bardzo spoilerować, dlatego powiem tylko, że bohaterowie zjedli swój pierwszy ramen w miejscu bardzo odmiennym od tych znanych w Polsce czy Europie. Strasburger bardzo ubolewał nad niemożliwością wspólnego biesiadowania. Za to ja znów płakałem, patrząc jak Karol nie radzi sobie z pałeczkami lub rzuca bekowe komentarze w stronę Piotra Polka.
Pierwszy odcinek "Lepiej późno niż wcale" dostarczył mi 45 minut beki totalnej. Wyjątkowy ubaw to jednak nie wszystko, co ma do zaoferowania nowe show Polsatu. Program, jak na polskie realia, jest bardzo dobrze zrealizowany.
"Nieskromnie powiem, że ogarnęliśmy w ciul skomplikowanych rzeczy w krótkim czasie, i wykonaliśmy zlecenie o którym konkurencja powiedziała ponoć, że jest niemożliwe do zrobienia. W kategorii programów rozrywkowych kręconych w Tokio i Seulu niewiele widziałem programów, które poszły dalej z ambicją i rozmachem (mówimy o rzeczach typu "jak załatwić zawodników sumo, którzy mają do siebie dystans i będą mieli zgodę się powygłupiać")" – napisał na Facebooku Krzysztof Gonciarz, który pracował przy produkcji programu.
Na pewno pojawią się głosy, że "janusze na wakacjach". Momentami z ekranu faktycznie sypie się słoma z butów uczestników, jednak da się ją szybko wymieść. Ta pozorna "januszonada" tak na serio wiąże się z tym, że ci dżentelmeni nie mieli zbyt wielu okazji, by zderzyć się z tak diametralnie inną kulturą. Dodatkowo nie są chamscy czy żałośni, jak niektórzy rodacy na wywczasie.
Wszystkie zachowania, jak np Hanke, który opędzlował samo jajo na twardo, bo potraktował je jako aperitifa a nie wkładkę do ramenu, to efekt wychowania w zupełnie innej rzeczywistości. I to ich zagubienie, podsycane żarcikami Strasburgera, jest naprawdę urocze, a w dodatku autentyczne. I ja tę szczerość kupuję.