"7 uczuć" to najnowszy film Marka Koterskiego, w którym po raz kolejny śledzimy pełne smutków i odrobiny radości życie Adasia Miauczyńskiego. Główną rolę dostał syn reżysera. – Byłem w szoku, bo z jednej strony poczułem radość, a z drugiej złość, że mi to zaproponował – mówi naTemat Michał "Misiek" Koterski. Film wszedł na ekrany kin 12 października.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
"7 uczuć" to już dziewiąta część niezwykle popularnego i bardzo bliskiego nam cyklu o Adasiu Miauczyńskim (o samym filmie pisałem tutaj). Po raz pierwszy w rolę przyszłego sfrustrowanego inteligenta, a obecnie przewrażliwionego dzieciaka wcielił się Michał Koterski.
Z synem reżysera Marka Koterskiego rozmawiam o tym, w jakich okolicznościach dostał rolę, jak wyglądała praca na dość specyficznym i gwiazdorskim planie, oraz o jego wielkiej przemianie ze zwariowanego Miśka w aktora i ojca rodziny.
Do tej pory grałeś syna Adasia Miauczyńskiego i dorastałeś razem z całym cyklem. Teraz przypadła ci główna rola. Każdy z nas jest po trochu Miauczyńskim, ale jakie to uczucie zagrać go w filmie?
Historia jest długa, a uczucie niesamowite, więc może zacznę od początku. Tamte występy, bo nie uznaję tego co robiłem za zawód aktora, traktowałem jako przygodę. Zawsze kochałem filmy, uwielbiałem aktorów, chodziłem do kina na ulubionych.
Kochałem Pana Kleksa i pewnego razu wracam do domu, a tu Pan Kleks je u nas zupę pomidorową. To nie był dla mnie Piotr Fronczewski, ale Pan Kleks. I sobie myślałem, ja pierd*lę kim jest mój stary, że zna Pana Kleksa. Potem tak było z Franzem Maurerem. Dopiero później odkryłem, że to tak naprawdę Bogusław Linda, który na co dzień nie chodzi ze strzelbą.
Pomimo tego, że mój ojciec był reżyserem, to na wszystko patrzyłem z perspektywy widza. I teraz kiedy sam spotykam się z publicznością, to oni nie widzą w tobie ciebie, ale jesteś dla nich graną postacią i koniec. Nie da się tego wytłumaczyć. I ja też już przestałem z tym walczyć.
Poczułem też, że czas płynie nieubłaganie. Wydawało mi się, że nigdy się nie postarzeję i zawsze będę cool, będę kumać bazę, ale okazuje się, że nie ogarniam tych całych social mediów i co nieraz do mnie mówią młodzi. Nie znam wszystkich gwiazd internetu, ale młodzież też nie wie kim jest Andrzej Chyra czy Marcin Dorociński, a Marek Kondrat czy Gajos to już w ogóle.
I choć filmy, na których ja się wychowałem, to dla nich abstrakcja, to jednak ten "Dzień Świra" kojarzą i zawsze młodzi aktorzy pytają mnie, czy im postawię ten dziubek i nagrywają to na Instagramie.
Kiedy w takim razie stałeś się prawdziwym aktorem?
W pewnym momencie, gdy już uporządkowałem swoje życie, odpowiedziałem sobie na pytanie, co ja chcę robić. Byłem postacią mocno związaną z showbiznesem, ale jeszcze nie wiedziałem, w którym kierunku iść. Miałem doświadczenie z telewizji, prowadzenia programów, koncertów, ale to jednak kino było u mnie zawsze na pierwszym miejscu.
Z doświadczenia wiem, że w życiu nic nie przychodzi samo. Trzeba to wypracować, nie dostałem roli w "7 uczuć", jak niektórzy myślą, bo to film ojca. Po "Maydayu 2" zacząłem grać w Teatrze Komedii we Wrocławiu, potem Michał Znaniecki zaproponował mi rolę w "Śnie nocy letniej", a potem w "Historii Żołnierza" wg Kurta Vonneguta, gdzie pierwszy raz zagrałem tragiczną rolę.
Mój ociec po przygotowaniu scenariusza zawsze ma obsadzone drugoplanowe role, on zawsze wie, kto będzie grał. Zawsze daje mi też jako pierwszemu tekst do przeczytania i nigdy nie ma pewności co do roli Adasia Miauczyńskiego. Przy "Nic śmiesznego" chciał by zagrał go Paweł Wawrzecki albo Krzysztof Tyniec.
Jednak ja wtedy kochałem Pazurę i pamiętam jak pewnego wieczoru w Zakopanem skreślał z listy nazwiska i ja naciskałem na Pazurę, czy go widział w tym albo tym filmie, no i zgodził się. Podobnie było z Kondratem i „Baby są wszystkie inne” - lobbowałem Adama Woronowicza, bo wcześniej z nim grałem w filmie "Chrzest" i wiedziałem, że jest wspaniałym aktorem.
A jak było w przypadku "7 uczuć"? Sam siebie zaproponowałeś?
Po spektaklu "Historia żołnierza" ojciec do mnie podszedł i mówi: "Michał, chciałbym zaproponować ci główną rolę w moim najnowszym filmie". Byłem w szoku, bo z jednej strony poczułem radość, a z drugiej złość, że mi to zaproponował.
Za tą złością był ukryty lęk, często zakrywamy przykre emocje złością lub je zaśmiewamy. Byłem zły, bo wiedziałem z czym to się wiąże, jaka to ogromna odpowiedzialność, po tak wspaniałych aktorach i przywiązaniu publiczności do tej postaci.
Tak sobie myślałem, że może kiedyś go zagram, ale to było takie dziecinne marzenie. Znam swojego ojca, wiem jakim jest profesjonalistą, jak obcina początkowe tysiąc stron scenariusza do samej kwintesencji, nie śmiałbym też samemu zaproponować siebie do tej roli.
Po miesiącu zadzwonił do mnie, bo nie dałem mu od razu odpowiedzi, i pyta "Człowieku co ty wyprawiasz, zaproponowałem ci główną rolę, aktorzy czekają całe życie na taką szansę", opowiedziałem mu o swoich lękach, a on mi powiedział, że gdyby nie był pewny, to by mi tego nie proponował, zapewniał, że mam potencjał. Nie wierzyłem w to, bo to mówił mi mój ojciec, zawsze trudno uwierzyć w komplement osobie, która cię kocha - dziwne, ale tak jest.
Dotarło jednak do mnie, że potrafię pociągnąć główną rolę, że wykonałem ogrom pracy i on wcale nie przesadza. I zgodziłem się. Tak wyglądała ta historia w dużym skrócie.
Jak się przygotowywałeś do roli?
Poświęciłem się całkowicie, umiałem już cały tekst na pamięć na próbach, tylko Andrzej Masztalerz był tak przygotowany. Śmialiśmy się z tego powodu z reszty, szturchał mnie w ramię mówiąc "gamonie, nie umieją".
Przypatrywałem się też dzieciakom w szkole. Chodziłem na na lekcje do szkoły i siedziałem w ostatniej ławce. Byłem zaskoczony tym, że robimy film o dzieciach, a dzieci się tak naprawdę niczym nie różnią od dorosłych. My tylko udajemy dorosłych, chłopcy zmieniają resoraki na duże fury, a dziewczyny domki dla lalek na duże domy z ogrodem.
Dzieci i dorośli mają podobne marzenia, ale i uczucia. Adaś w filmie zakochuje się w Gosi granej przez Katarzynę Figurę. Jak ci się uwodziło tak znaną aktorkę?
Kiedy na nią patrzyłem, to wszyscy podchodzili do mnie zdziwieni i komentowali "niesamowite, ale ty grasz tę miłość". A ja akurat byłem na początku mojego związku z moją obecną narzeczoną Marcelą. Była wtedy w ciąży z naszym synkiem i byłem przepełniony całą tą euforią. Grając zakochanego, byłem zakochany, wyobrażałem sobie Marcelę i dlatego to wygląda tak realistycznie.
Z drugiej strony trudno mi było zagrać traumatyczne sceny dorosłego Adasia, bo musiałem wejść w skórę człowieka, który przegrał życie, stracił rodzinę, nie kocha siebie. Jednak taki jest zawód aktora, polega na grzebaniu w swoich uczuciach i emocjach.
Stąd też się wzięła koncepcja, by to dorośli grali dzieci. Mój ojciec miał ten pomysł już dawno temu, ale nie wiedział jak go zrealizować. Bał się tego. Nie chciał krzywdzić dzieci, nie wyobrażał sobie jak można grzebać i manipulować ich emocjami.
Podobnie byłoby z odgrywaniem niektórych emocji, których nawet dorośli nie potrafią kontrolować, a co dopiero najmłodsi. Dziecko jest nieskazitelne, niewinne, reaguje spontanicznie, a ty mu masz rozkazywać odgrywać histerię. To było nie do przeskoczenia.
Jednak te dzieci to tak naprawdę my. Nam się wydaje, że wiemy więcej od nich. Guzik prawda, ja im jestem starszy tym wiem mniej, a jak byłem dzieckiem było prościej z wyrażaniem uczuć, nie kalkulowałem, nie wstydziłem się, jak chciałem gdzieś iść, to szedłem, jak chciałem się przytulić, to się przytulałem.
A jak przetrwałeś powrót do szkoły? Nikt nigdy nie lubił wracać po wakacjach, ale jak jesteśmy starsi, to jednak tęsknimy za tymi czasami.
Uczucia towarzyszyły różne, bo uruchomiły różne wspomnienia. Z jednej strony fajnie jest powrócić myślami do tamtej beztroski, gdy np. przez cały dzień mogłem zjeżdżać tyłkiem z rampy, aż mnie mama wieczorem musiała ściągać do domu.
Nie wszystkie wspomnienia ze szkoły też mam złe, ale pamiętam, że panicznie bałem się odpowiadania. Gdy pani przywoływała mnie do tablice to mnie paraliżowało, myślałem, że wszyscy na mnie patrzą, a tak naprawdę dzieciaki miały to gdzieś. Stąd też często wagarowałem, nawet jak byłem przygotowany.
Niektórym może się wydawać, że na planie się świetnie bawiliśmy. Oczywiście były takie momenty, ale mieliśmy świadomość tego co gramy, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na udawanie. Byłoby widać fałsz. Mój ojciec mówił nam: "Słuchajcie, wy nie macie grać dziećmi, wy macie stać się dziećmi".
Pamiętam, że Marcela poznała mnie jako już uporządkowanego faceta, nie znając mnie z czasów oszołomstwa. Wszyscy mówili jej "Nie zadawaj się z nim, bo to Koterski, ten wariat!", a ona tłumaczyła im, że przecież ona poznała kogoś innego. Kiedy stałem się rozemocjonowanym dzieckiem przygotowując się do roli, to pragnęła, by ten film się skończył, bym powrócił jej stary, a mój nowy ja.
Ale faktycznie się zmieniłeś. Każdy z nas ma obraz Miśka z filmów czy popisów w telewizji, a tu proszę, dorosły pan Michał!
Kiedyś to szedłem grubo i nie brałem jeńców (śmiech). Teraz jestem w trybie udzielania wywiadów i każdy mówi "nie wierzę", Odeta Moro przypomniała, że "wszędzie gdzie się pojawiłeś, to siałeś zniszczenie", Szymon Majewski również nie mógł przywyknąć. Ja już się przyzwyczaiłem do mojej teraźniejszości, ale ludzie, którzy mnie pamiętają z tamtych czasów, przecierają oczy ze zdumienia.
Historia zatoczyła koło i tak jak ja utożsamiałem aktorów z granymi postaciami, tak teraz ludzie mnie widzą. A od "Dnia Świra" minęło przecież 16 lat. Czas biegnie do przodu, a ludzie się zmieniają. Nie wierzę też w to, że ciemna strona znika z człowieka na zawsze. To od nas zależy, ile tego złego "ja" dopuścimy do głosu.
Przygodą było dla mnie gra z Cezarym Pazurą w "Ajlawju", którego znałem właśnie z "Psów" i "Nic śmiesznego". Potem to samo mnie spotkało z Markiem Kondratem w "Dniu świra", gdzie mieliśmy kilka kultowych scen, które przeżyły próbę czasu. Nawet niedawno oglądałem ten film w samolocie i mnie totalnie usadził, gdy zobaczyłem to darcie flagi i kłótnia o "mojszą" i "twojszą" Polskę. To ciągle jest aktualne.
Ojciec zawsze mi powtarzał, że jeśli chcę być aktorem, to kierunkiem nie jest telewizja. Zacząłem od lekcji śpiewu, dykcji, emisji głosu i wiedziałem od niego, że rozwój jest możliwy tylko w teatrze. I tak się szczeliwie dla mnie ułożyło, ze otrzymałem propozycję występu w spektaklu "Mayday 2". Dostałem jedną z głównych ról i spełniło się moje największe marzenie. Wtedy zacząłem traktować ten zawód poważnie.
To marzenie rodziło się we mnie jako dzieciaka, bo za każdym razem czytając scenariusz, utożsamiałem się z tym bohaterem, podobnie jak i widzowie. Zawsze znajdowałem coś o sobie - a to wstyd do kobiet, a to udawanie maczo jak Pazura, gdy podpala włosy kobiecie. To akurat śmieszne, ale te wszystkie lęki i traumy były mi bliskie.
Poza tym wyobraźmy sobie, że te wszystkie traumatyczne sceny grają dzieci, nie wszyscy by to byli w stanie znieść. Mamy za to o wiele większa tolerancje na krzywdę dorosłych, a często nawet nas to bawi. Na przykład nic tak nie śmieszy mojej narzeczonej tak jak to, kiedy trzasnę się głową w szafkę, ale kiedy upadnie mój synek, bo uczy się chodzić, to jest tylko lęk i przerażenie.
Włożyłem dużo pracy w to, by nie myśleć o tym, tylko faktycznie być dzieckiem. Najtrudniejszy był początek, gdy siedziałem, ja wielki chłop, na kolanach filmowej mamy - delikatnej Mai Ostaszewskiej. Musiałem się odciąć od myśli, jak to będzie wyglądać. Kiedy zobaczyłem to na pokazie, to popomyślałem "k*rwa, to nie przejdzie", ale potem się przyzwyczaiłem do tego widoku i stało się to dla mnie jakby oczywiste.