Można było odnieść wrażenie, że Ameryka szykowała się na jakiś Armagedon. Prezydent USA wysłał na granicę z Meksykiem niemal 6 tysięcy żołnierzy, kazał budować zasieki z drutów kolczastych w Kalifornii i Arizonie, ostrzegał przed inwazją imigrantów z Ameryki Środkowej. W mediach pojawiły się zdjęcia żołnierzy, jak siedzą i czekają, i nic. A gdy wreszcie imigranci przybyli, wielu Amerykanów zaczęło pytać, po co wydano na tę mobilizację tyle pieniędzy.
Tysiące ludzi od tygodni wędrują w kierunku granicy USA z Meksykiem, głównie z Hondurasu, ale też z Salwadoru innych państw Ameryki Środkowej. Wyruszyli w połowie października, część z nich w ostatnich dniach dotarła na granicę. Najpierw kilkuset, później jeszcze więcej, do końca tygodnia było ich już ponad 2000, w najbliższych dniach ma być ich jeszcze parę tysięcy. W sumie mówi się o ponad 5 tysiącach ludzi.
Do Tijuany w Meksyku, pod punkt graniczny z Kalifornią, pierwsze grupy przyjechały autobusami już w ubiegłą niedzielę. Nie, nie witano ich tu z euforią, choć miasto przygotowało dla nich schronienie. Część mieszkańców obrzuciła ich kamieniami, krzyczeli: "Wynoście się", interweniowała policja. W internecie rozległy się nawet pytania, kto płacił za ich klimatyzowane autobusy. A burmistrz miasta - jak donosi AFP - powiedział, że przybyła horda "z agresywnym, obscenicznym planem" i wezwał meksykański rząd, by ich deportować.
"Wstyd, nie chcemy pomóc tym ludziom"
Karawaną imigrantów, która zmierza w kierunku USA, żyją media po obu stronach granicy. To trochę takie deja vu tego, co działo się w Europie w najgorętszym czasie w 2015 roku, choć nie na taką skalę. Widać te same emocje, słychać tę samą retorykę. Ale skala przygotowań na tę "inwazję"po amerykańskiej stronie zupełnie niepodobna.
Mnóstwo ludzi już wytyka, że tu władze nie mówią o pomocy humanitarnej dla uciekinierów z Hondurasu czy Gwatemali, ale głównie o tym, jak ich powstrzymać. "Ponad 300 milionów imigrantów przekroczyło amerykańską granicę w ciągu ostatnich 250 lat. Rodzina Trumpa też wśród nich była", "Bóg wstydziłby się za nas, że nie chcemy pomóc tym ludziom" - punktują internauci. Choć nie brak takich, którzy biją brawo Trumpowi i krzyczą, że może wreszcie dotrze do imigrantów, że nie są w Ameryce mile widziani.
Amerykańska mobilizacja ma kosztować 200 milionów dolarów. Od Kalifornii, przez Arizonę, po Teksas rozlokowano blisko sześć tysięcy dodatkowych żołnierzy (a Trump zapowiadał nawet 15 tys.). W sieci rozchodzą się zdjęcia i filmiki, na których widać, jak budują zasieki z drutów kolczastych. Stawiają je na murze granicznym, ale też na ulicach. "Wygląda jak plaża w Normandii w czasie II wojny światowej" - skomentował jeden z internautów.
"Nie mają nic do roboty"
Na innych nagraniach widać, jak żołnierze siedzą w bazie i czekają w nieskończoność. Rzucono ich m.in. do Teksasu, kawał drogi od Tijuany, dokąd przybywają imigranci. Siedzą w namiotach, patrzą w smartfony i – jak słychać na nagraniu – nie mają nic do roboty. Na wszelki wypadek przygotowano też punkt medyczny, ale i on niczym się nie zajmuje, bo tu nic się nie dzieje.
Pod tymi nagraniami znajdują setki, nawet tysiące komentarzy. "Ile pieniędzy na to poszło. A mogli pomóc przy pożarach w Kalifornii, mogli pomóc innym ludziom", "Strata pieniędzy", "Zagranie przed wyborami do Kongresu" - mnóstwo jest takich komentarzy. O stracie pieniędzy pisze też w "The Wall Street Journal" demokratyczny kongresman Dutch Ruppersberger: "Są lepsze sposoby na wydanie milionów dolarów".
Wielu z tych żołnierzy służyło w Iraku i Afganistanie. Około 1500 wysłano też do Arizony, gdzie oprócz budowy zasieków, również mają niewiele pracy. Dziennikarka NBC ironicznie: "Jedyny problem - karawana imigrantów nie zmierza nigdzie w pobliżu Arizony".
"Cierpliwie czekają w kolejce"
Donald Trump obawiał się, że chyba wszyscy szturmem zaczną forsować granicę i uciekać do USA. Dlatego zarządził, że nie wpuści na teren kraju nikogo, kto nie przejdzie przez legalny punkt graniczny, by poprosić o azyl. W ubiegłym tygodniu wydał rozporządzenie, że przez 90 dni imigranci nie będą mogli przekroczyć granicy, by ubiegać się o azyl.
Sekretarz obrony, który udał się na południe, tak tłumaczył to dziennikarzom: - Moja mama była imigrantką, opowiadała mi jak trudno było dostać się do Ameryki. Dlatego, uwierzcie mi, my chcemy legalnej imigracji. Ale wobec nielegalnej zamierzamy stosować prawo.
Ci, którzy wędrują z Hondurasu, Gwatemali czy Salwadoru, uciekają głównie przed biedą, ale też prześladowaniami. Pierwsza grupa, która dotarła do Tijuany to przedstawiciele środowisk LGBT.
Nie wiadomo, co przyniosą najbliższe dni, jak rozwinie się sytuacja na granicy. Ale dotychczas wizja Trumpa o "inwazji" się nie spełniła. "Cierpliwie czekają w kolejce na punkcie granicznym, by poprosić o azyl w USA. Poza tym ruch odbywa się normalnie" - donosił "New York Times".