Wojciech "Volan" Wolański żywi się uwagą publiki, a nie widokiem banknotów rzucanych do futerału na gitarę. – Kiedyś liczyłem siano, ale teraz mam to w du**e. Nie przywiązuję do tego wagi, bo to zaburza energię – opowiada 24-latek z Gdańska, który skomponował około 100 piosenek, z czego tylko nieznaczna część trafiła jak na razie do sieci.
Nie odpowiem dokładnie, bo duża część z tych pieniędzy szybko się rozchodzi. Wygląda to często tak, że po zakończeniu grania idę do pubu i zostawiam tam pieniądze (śmiech). Nie wiem, ile konkretnie wychodzi tych pieniędzy, ale można z tego wyżyć. Myślę, że dostaję 2-3 tysiące złotych miesięcznie.
Utrzymujesz się tylko z tego?
Moje życie jest pod tym względem dość skomplikowane. Przez jakiś czas mieszkałem z rodzicami. Później wyprowadziłem się i wyjechałem na trochę do Wielkiej Brytanii, gdzie niedługo zawitam ponownie. W ubiegłym roku grałem przez około sześć miesięcy w Gdańsku i żyłem tylko z tego. Pod koniec wakacji znów zacząłem to robić i na nowo utrzymuję się wyłącznie z grania.
Co się dzieje, kiedy przychodzi zima? To chyba trudny czas dla ulicznego artysty.
To mit. Kiedyś też myślałem, że lato to szał ciał, bo turyści, jarmark, pogoda. Ale okazuje się, że nie do końca. Po pierwsze, w takim okresie jest dużo większa konkurencja. Człowiek, który przechodzi nad Motławą, tak jak ty ostatnio, minął już wcześniej dwóch innych grajków, którym rzucił pieniądze.
Pod kątem pieniędzy nie ma więc zależności, która pokazywałaby, że lato to najlepszy okres, a zima jest gorsza. W zimę są oczywiście gorsze warunki atmosferyczne. Trudniej jest wówczas grać. Gdańsk jest na tyle atrakcyjnym miastem, że przyjeżdża do niego dużo turystów. Dlatego w wypadku zarobków wychodzi zawsze mniej więcej to samo.
Dodam, że na zarobki duży wpływ ma to, co grasz. Gram spokojną piosenkę, która sprawia, że podchodzi na przykład para, przytula się, uśmiecha, całuje i przy okazji wrzuca pieniądze. Są też jednak muzycy, którzy – jak moi znajomi – robią show: mają perkusję, bas, grają popowe piosenki, ruszają się, tańczą. Mieszkańcy i turyści przystają, by na nich popatrzeć.
W ich wypadku lato jest więc pewnie lepszym czasem. Aczkolwiek dla mnie najlepsza jest jesień. Panuje wtedy specyficzny jesienny klimat. Jest trochę zimno i ponuro, a tymczasem stoi sobie jakiś człowiek i gra. Ma to charakterystyczny urok.
Powiedziałeś, że ponownie wybierasz się do Wielkiej Brytanii. Czy tam też będziesz grał?
Wybieram się tam do dziennej pracy. Będę pracował w hotelu, w którym byłem zatrudniony już wcześniej. Ale biorę ze sobą gitarę i wzmacniacz. Miejsce, do którego jadę, to niewielkie miasto, bardziej sezonowe, takie jak Ustka i Łeba w Polsce. Poza sezonem właściwie nic się tam nie dzieje. Myślę jednak, że kiedy będę miał wolne, przejadę się do Bristolu czy gdzieś indziej, żeby sobie pograć.
Jak długo siedzisz w muzyce?
Zacząłem grać w gimnazjum, mając 13 lub 14 lat. Matka kupiła mi wtedy perkusję. Była to perkusja akustyczna, a my mieszkaliśmy w bloku. Kiedy zacząłem w to napie****ać, to zrobiło się gorąco z sąsiadami. Dlatego musiałem to porzucić. Potem przerzuciłem się na gitarę, miałem jakieś 15 lat. Śpiewać rozpocząłem trochę później, w wieku 16-17 lat. Teraz mam 24 lata, więc gram już od około 10 lat.
Kiedy myślisz o swojej muzycznej przyszłości, czy widzisz dalej granie na ulicy, czy może dostrzegasz coś więcej?
Dużo osób – nie ważne, czy muzyków ulicznych, czy występujących w lokalnych pubach – powie ci, że wiąże z tym przyszłość. Ale nie jest łatwo, a perspektywy są różne. Jeśli chodzi o mnie, to oczywiście, że chciałbym osiągnąć coś więcej. Muzyka to chyba właściwie jedyna rzecz, którą potrafię robić. Nic innego mi nie wychodzi.
Tylko że nie do końca znam drogę. Nie wiesz na pewno, jak zrobić, żeby wyszło, choć masz plan, wizję, w której widzisz, co chciałbyś zdziałać. Może niekoniecznie chcę robić karierę światową ani nawet ogólnopolską. Wystarczy mi lokalna, która sprawia, że jesteś znany w pewnych kręgach.
Moja muzyka nie jest mainstreamowa, tylko niszowa. Dlatego wystarczyłoby mi pewne grono odbiorców, których potrafiłbym ściągnąć na koncerty, tak żeby opłacało się to zarówno mi, jak i lokalowi, w którym bym grał. Najważniejsza jest dla mnie fajna atmosfera, nie chciałbym zaś grać do pustej szklanki.
Obawiam się, że część ulicznych artystów, choć początkowo ambitnych, może wpaść w tzw. strefę komfortu. Widzą, że z grania da się utrzymać i nie chcą pójść o krok dalej.
Zdecydowanie tak może być. Teraz, gdy zacząłeś o tym mówić, pomyślałem o ludziach, których znam z Gdańska. Chodzi mi między innymi o moich znajomych, którzy robią wspomniane już show. Zajęli się tym lata przede mną. Kiedy zaczynałem, byli już doświadczonymi muzykami ulicznymi, których wszyscy znali. I tak jest do dziś. Nie wiem, czy nie chcą ruszyć dalej i wpadają we wspomnianą strefę komfortu.
Czy sam odczuwasz taką strefę komfortu?
Czuję strefę dyskomfortu (śmiech). Już tłumaczę, o co mi chodzi. Są ludzie, którzy robią coś stricte dla pieniędzy i zabawy. Którzy grają głównie covery – dobrze znane piosenki. Z kolei ja gram dosłownie może 2-3 covery, które mi leżą, bo fajnie się je gra i śpiewa. Ale prezentuję przede wszystkim własny materiał. Jest to forma autopromocji.
Ludzie często się zatrzymują, pytają, co to za piosenka i gdzie mogą ją znaleźć. Mówię im, że to mój utwór, wtedy są zaskoczeni. I to jest właśnie ta różnica. Niektórzy występują dla show, gdzie liczą się pieniądze i zabawa. Moje działania traktuję jako promowanie własnego materiału, z którym jestem związany emocjonalnie.
Kiedy grasz cover setny, dwusetny, trzechsetny raz w dalszym ciągu nie jest to twoja piosenka, z którą się utożsamiasz. Jest zupełnie inaczej, kiedy prezentujesz swoją muzykę, do której napisałeś tekst i która coś dla ciebie znaczy. Dlatego jeśli wykonujesz własne utwory i za każdym kryje się jakaś historia, to młócenie tego non stop jest bez sensu.
Co więcej, czasem jest tak, że nikt cię nie słucha i ma cię w du**e. Grasz piąty raz ten sam kawałek. Tymczasem ludzie mają to gdzieś, a ty w końcu przestajesz się starać, bo tracisz energię, która wszystko buduje.
Innym razem dajesz z siebie wszystko, przechodnie to czują i podoba im się twoja muzyka. Zatrzymają się, posłuchają, wrzucą jakiś pieniążek. I to jest właśnie taki problem z graniem własnej muzyki, bo ona coś dla ciebie znaczy. Przez ciągłe młócenie tego dzień w dzień odbierasz temu urok. Przestajesz się wczuwać.
Czy poza autopromocją w internecie, graniem na ulicy i w pubach, próbowałeś w jakiś inny sposób przebić się ze swoimi piosenkami?
Wracamy do tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Nie znam drogi, nie wiem, którą obrać. Którędy pójść: czy gdzieś wysłać piosenki, czy też nie, a jeśli już, to do kogo. Czy próbowałem? Można powiedzieć, że cały czas próbuję. Ale czy to jest dobra droga, tego nie wiem.
Dużo ludzi mówi o programach muzycznych typu "The Voice of Poland" czy nieistniejącym już "X Factor". Praktycznie codziennie zdarza się, że ktoś mi powie: "Powinieneś iść do «Mam talent!» albo «The Voice of Poland»".
Właśnie. Uważasz, że warto spróbować?
Nie wiem do końca, co na ten temat myśleć. Zawsze sądziłem, że to takie nieco pójście na łatwiznę. Ot, pójdziesz i ludzie cię zobaczą. Jeśli twoje wystąpienie zostanie wyemitowane w telewizji, pozna cię ogromna rzesza odbiorców. Jest to ponadto odstraszające. Boisz się porażki, bo możesz się skompromitować. Jest to możliwe, gdyż każdy ma gorszy dzień i ja też potrafię spie****ić.
Teraz patrzę jednak na to trochę inaczej. Wiem, że ludziom z reguły podoba się moja muzyka i jest dla nich okej. Moje wykonania nie są odstręczające. Albo ktoś jest obojętny, albo chętnie się przysłuchuje. Dlatego teraz już wiem, że raczej bym się nie skompromitował.
Poza tym ktoś mi wytłumaczył, że nie mam nic do stracenia. Nawet jeśli nie przeszedłbym do dalszych etapów programu i odpadł od razu, to wciąż zapewniam sobie dobrą promocję. "Nieważne, jak o tobie mówią, ważne, żeby mówili" (śmiech).
Moim zdaniem są trzy drogi. Pierwsza to promocja w internecie, druga – pójście ze swoim nagraniem do wytwórni, a trzecia oznacza właśnie udział w talent show.
Wydaje mi się, że jest to ze sobą trochę powiązane. Jeżeli pójdziesz do talent show i nie posiadasz żadnego zaplecza w formie swoich piosenek, które są dostępne w internecie, to widzowi brakuje punktu odniesienia. Ktoś mówi: "Podoba mi się ten wokalista". Ale później wchodzi do internetu, a tam nic nie ma.
Myślę więc, że przed pójściem do takiego programu warto mieć jakieś zaplecze. Fanpage, konto na YouTubie, cokolwiek, żeby ludzie mogli cię poznać już po ujrzeniu w programie. Bo jak będę jakimś "nołnejmem", po prostu nikim, to co mi to da? Ktoś mnie zobaczy w telewizji i na tym koniec.
Jeśli zaś mowa o wytwórni, to wspomniane przez ciebie czasy już dawno minęły. Na przełomie 2000 roku skończył się okres, kiedy wytwórnie były zainteresowane braniem kogoś z du*y tylko dlatego, że jest dobry. Bo wkroczył internet, wkroczyła telewizja. Wcześniej nie było tak dużego dostępu do mediów.
Wytwórnia to biznes. Jej przedstawicielom nie opłaca się brać kogoś dobrego, by go wypromować. Wolą wziąć osobę, która wypromowała się sama na YouTubie, nawet jeżeli jest ch***wa. Ale przynajmniej mają pewność, że taki wokalista się sprzeda.
Do dziś oczywiście muzycy wysyłają dema i pewnie mniejsze wytwórnie w ten sposób dalej działają. Aczkolwiek taka praktyka coraz bardziej zanika ze względu na YouTube'a, Facebooka czy SoundCloud. W dzisiejszych czasach internet jest królem. Nie oszukujmy się.
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w Gdańsku, powiedziałeś mi, że nie możesz teraz przerwać gry i udzielić mi wywiadu, bo musisz zarobić. Wskazałeś na plecak i wytłumaczyłeś, że nie masz gdzie mieszkać. Brzmi to nieprawdopodobnie, biorąc pod uwagę, ile dostajesz za granie.
Trafiłeś po prostu na trudny okres (śmiech). Bez kitu, wtedy nie miałem gdzie mieszkać i to nie była ściema. Nie będę opisywać teraz od podstaw historii mojego życia, ale w skrócie: mieszkałem z matką, nie pykło nam, więc zostałem postawiony w trudnej sytuacji.
Czy to, że jesteś artystą, choć sam tak siebie nie nazywasz, powoduje, że nie możesz dopasować się do społecznych ram?
Zgadzam się. Gdybym zaczął ci opowiadać, co przeszedłem z rodziną, to byś nie uwierzył. Jest trudno, bo to praca 24 godziny na dobę, choć pewnie brzmi to, jakbym uważał się za nie wiadomo kogo.
Gdy coś tworzysz, nie odbywa się to wyłącznie na scenie czy w pokoju, w którym pracujesz. Nie ważne gdzie jesteś – na piwie z kumplem, w kiblu czy pod prysznicem – praktycznie cały czas masz jakąś rozkminę. Podśpiewujesz, wciąż myślisz, jak można coś zmienić albo ulepszyć. Wymaga to dużego poświęcenia, jeżeli chcesz być dobrym. Tak mi się przynajmniej wydaje.
A jeśli chodzi o przeciętny poziom, to możesz mieć ustawione ramy, zgodnie z którymi pracujesz od godz. 14.00 do 22.00. Wówczas wybija 10. w nocy i mówisz sobie "teraz zrobię coś innego". Ale to tak nie działa. Musisz się temu poświęcić. Mówię o sobie, może inni mają inaczej.
Wiąże się z tym niezadowolenie rodziny. Kiedy chodziłem do liceum, oblałem w drugiej klasie rok z matmy. Doszło jeszcze do tego, że zamknęli szkołę i przenieśli mnie do nowej. Stwierdziłem więc "ku**a, nie, mam to w du**e".
Byłem wtedy jeszcze bardzo podjarany językiem angielskim. Cisnąłem na angielski, żeby być obytym z tym językiem, dlatego wymyśliłem sobie, że wyjadę do Wielkiej Brytanii. Siedziałem tam jakiś czas, rozp*******łem większość siana, które miałem zaoszczędzone i właściwie gó**o zarobiłem.
Wróciłem tu z niczym, co, jak możesz się domyślać, nie było zbyt dobrze odebrane przez moją matkę. Lecz ona jest człowiekiem, który nie neguje tego, co robię, ale też tego nie wspiera. Wolałbym chyba, żeby była albo na tak, albo na nie. Teraz jestem dorosły, więc nie ma to już dużego znaczenia.
Nie wiem właściwie, jak matka do mnie podchodzi i wzbudza to u mnie poczucie winy. Myślę sobie, że może to ja jestem ch***wy. Może powinienem faktycznie coś zmienić. Nie wiem, na czym stoję, jeżeli chodzi o ojca i matkę. Ogólnie rzecz biorąc o całą rodzinę.
A znajomi? Każdy z nich powie ci, że jesteś fajny, że podoba im się to, co robisz. Przychodzą na moje koncerty, zadają pytania. Ale czy ktoś to traktuje serio, uważając, że za pięć lat będę mógł normalnie żyć z grania jako osoba znana i rozpoznawalna? Chyba nie.
Stoi to na razie na niczym. Tak naprawdę nie wiesz, jak ludzie na to patrzą. Przyjaciele się uśmiechają, klepią cię po ramieniu, ale co tak naprawdę na ten temat myślą... Dobre pytanie, chyba muszę się ich o to zapytać (śmiech).
Przekonałem się już, że wiedziesz żywot typowego artysty. Lekkoducha, który śpi do godz. 17.00, nie odbiera telefonów, przez co trudno jest go złapać. W takich warunkach trudno rozpocząć karierę.
Przejrzałeś mnie. Muszę się z tobą zgodzić, ale sądzę, że znam poczucie własnej wartości.
Na ile pewnie czujesz się ze swoim graniem?
Generalnie jestem zadowolony, ale szału nie ma. Gdybym wiedział, że słucha mnie ktoś, kto się na tym bardzo dobrze zna, to pewnie nie czułbym się tak pewnie jak przed zwykłą publiką. Przed ludźmi, którzy nie mają nic wspólnego z tematem, czuję się pewnie. Ale przed innymi muzykami nie czuję się już w stu procentach komfortowo. Powiem tak: nie ma lipy, ale szału też nie ma (śmiech).
Wróćmy do pieniędzy. W jakie dni tygodnia można najlepiej zarobić i jaka pora dnia będzie najlepsza?
Zdarzało mi się grać za dnia, ale wybieram wieczór, ponieważ panuje wtedy inna atmosfera. Z jakiegoś powodu wszystkie koncerty na świecie odbywają się wieczorami. Wyłącznie festiwale trwają przez cały dzień. Wieczorem ludzie wychodzą na miasto. Idą do pubu, na spacer, do kina, muzeum. O wcześniejszej porze kierują się do pracy, więc cię nie zauważają.
Kiedy można najlepiej zarobić? Zauważyłem, że to działa w dwie strony. Daję z siebie wszystko: uśmiecham się do ludzi, łapię z nimi kontakt wzrokowy. A oni to czują. Zatrzymują się, słuchają, rzucają pieniądze, zadają pytania.
A jeżeli mam wypie*****ne, nie wiem, boli mnie głowa, mam wszystko w du**e, to jadę z automatu. Stoję jak trup i młócę. Nie ma wtedy takiej energii. Najlepiej można zarobić, kiedy masz dobry nastrój. To jest odpowiedź na twoje pytanie.
I nie można robić tego wszystkiego stricte dla pieniędzy. Patrzeć co chwila na pokrowiec. Mam to już teraz w du**e. Nie patrzę, kto ile mi wrzuca i ile mam. Liczę to na koniec dnia albo w ogóle tego nie robię, bo mi się nie chce.
Ale generalnie jeżeli chodzi o dni tygodnia, to można założyć, że – tak jest wszędzie, w każdym polskim mieście – najbardziej martwymi dniami są poniedziałki i wtorki. Wszystko dlatego, że poniedziałek jest po weekendzie, więc ludzie raczej nie wychodzą z domu.
We wtorek jest podobnie. W środę zaczyna się rozkręcać. Później jest czwartek – to dla mnie najfajniejszy dzień. Nie ma aż takiego "boom" jak w piątek czy w sobotę, ale sporo się dzieje.
Jesteśmy w Gdańsku, gdzie jest pełno Brytyjczyków czy Norwegów, którzy przyjeżdżają do Trójmiasta poimprezować. W piątki i soboty przetaczają się grupki nachlanych typów, którzy drą mordy, co zaburza klimat i utrudnia występowanie. A czwartek jest taki, że ludzie wychodzą, spotykają się, bo już zaraz weekend. Nie ma takiego ciśnienia.
Co więcej, większości wydaje się, że dla ulicznego muzyka najlepszy jest sezon. I że najlepiej jest w weekend, ale to go**o prawda, tak pod względem zarobkowym, jak i nastroju. Wolę zdecydowanie środę czy czwartek niż piątek albo sobotę.
Odpuszczam sobie często tę ostatnią. Bo zdarzało mi się mnóstwo razy, że kiedy grałem skoncentrowany, podchodziła pijana laska i zaczynała się drzeć do mikrofonu. W takich momentach się odechciewa.
Kto częściej zwraca na ciebie uwagę? Polacy czy obcokrajowcy?
Jeżeli chodzi o ludzi, którzy mnie zaczepiają i chcą rozmawiać, to w ich wypadku dostrzegam pewną tendencję. Można by to rozłożyć w skali 30 proc. do 70 proc. 70 proc. stanowią obcokrajowcy, Polacy – 30 proc.
Miałem przygotowane pytanie o to, co jest najlepsze, a co najgorsze w ulicznym graniu. Ale mam wrażenie, że już w znacznej mierze na nie odpowiedziałeś. Najgorsze jest to, kiedy jesteś ignorowany jako artysta, który wykonuje własne utwory?
Dokładnie. Mogę pójść do domu z pięcioma złotymi po dwóch godzinach grania. Mam to w du**e, bo wiem, że jeśli będę robił to konsekwentnie, nie będzie mi brakować pieniędzy. Kiedyś liczyłem siano, ale teraz mam to w du**e. Nie przywiązuje do tego wagi, bo to zaburza energię. Najgorszej jest, jak sam zauważyłeś, kiedy jesteś ignorowany. Czujesz wtedy, że to co robisz nie ma sensu.
A co jest najlepsze?
Najlepsze jest to, jak ludzie słuchają twojej muzyki. Miałem niedawno tak, że jeden murek przy Motławie był "obsiedziany" od lewej do prawej. Dlatego mogę wziąć pokrowiec i go wyrzucić. To nie jest ważne.
Lubię, jak ktoś mnie słucha. Kiedy wiem, że ludziom się to podoba. Motywuje mnie, gdy już się zbieram, a ludzie zaczynają podchodzić i ze mną rozmawiać. Słodzą mi, mówiąc, że bardzo im się podobało, że jestem świetny, pytają, gdzie można mnie znaleźć. To jest fajne, bo widzisz, że twoja praca nie jest pozbawiona sensu.
Zatrzymajmy się na reakcjach ludzi. Czy podczas grania doznałeś jakiejś przykrej sytuacji?
Zdarzyło się, że okradziono mnie z pieniędzy. Dwóch złodziei wzięło mój pokrowiec i uciekło. Byłem z gitarą. Wiadomo, że nie zostawię sprzętu. Nie ma w ogóle szans, by ich gonić czy cokolwiek. Ale zabawne było to, że wypadła im połowa pieniędzy, gdy uciekali. Patrzę za nimi: w dzidę poszli, biegną, ale gubią pieniądze, które później pozbierałem. Wku***ło mnie to strasznie, ale nie było to jakoś przykre.
Opowiem o innej sytuacji, którą pamiętam. Starszy pan zatrzymał się i mówi, że jest za głośno. Przeprosiłem i grałem trochę ciszej, ale i tak wlepiał we mnie wzrok. – Ale ty drzesz mordę, śpiewasz jak kaczka – powiedział mi. Facet chciał się chyba na kimś wyżyć. Dobrze, że byli też tam inni ludzie, którzy mnie słuchali, i powiedzieli mu, że ma wypi******ć, więc sobie poszedł.
Grasz też czasem w pubach. Ile dostaje się za takie wystąpienia i czy w ogóle?
Jeżeli chodzi o występowanie w lokalach, to przynajmniej w Gdańsku panuje trochę dziwna polityka. W Wielkiej Brytanii jest zupełnie naturalnym, że za występ otrzymujesz pieniądze. W Polsce spotkałem się z różnymi rodzajami zapłaty. W jednym z pubów, którego nazwy nie wymienię, zapłatą za koncert są trzy piwa, i to najtańsze. Takim miejscom biję brawo, jesteście zaje***ci.
Choć generalnie wszystko zmienia się na lepsze. Zdarzało mi się już brać nieduże pieniądze, około 100-200 złotych, bo nie ściągam nie wiadomo jak dużej liczby ludzi. Są to zazwyczaj moi znajomi, więc na koncert przyjdzie mniej więcej 40 osób. Drugą formą zapłaty jest "open bar", czyli w teorii nieograniczony alkohol, ale w praktyce dają czasem tylko parę piw.
W Gdańsku usłyszałem, jak grasz cover "The Pretender" Foo Fighters. Oryginalny kawałek jest rockandrollowy i dynamiczny, a ty nadałeś mu spokojny, nostalgiczny ton.
Bardzo dużo ludzi na pewno poznaje tę piosenkę po tekście, aczkolwiek jest to całkowicie inna koncepcja. Taka w moim stylu.
A więc najlepiej czujesz się w spokojnym, nostalgicznym tonie?
Trochę tak, trochę nie. Duża część kawałków, które napisałem, w pierwotnym założeniu była odmienna. Wynika to z tego, że nie chcę się narzucać ludziom, kiedy gram na ulicy. Nie chcę za bardzo się drzeć i ostro łapać za struny, żeby nie raziło to innych.
Dlatego część utworów, które były początkowo bardziej energiczne, została zmieniona ze względu na miejsce ich grania. Można by zagrać je inaczej, ale na poziomie "streetu" niech zostanie tak jak jest. Nie ma co się wydzierać, bo byłoby to rażące.