
Z prowadzonych przez stołeczną policję statystyk, do których dotarł Józef Macki w "Prostytucji", wynika, że w 1926 roku w Warszawie – w której mieszkało wtedy 1 028 982 osób – najstarszy zawód świata uprawiało 3 479 kobiet.
Niemiła przygoda spotkała wczoraj wieczorem w znanym domu 'schadzek' Jadwigi Bitnerowej przy ulicy Widok nr. 11 kupca Jankla Herszla Zyskinda (Wronia 11). Ponieważ Z. w ostatniej chwili rozmyślił się i nie chciał zostać w osławionym domu rzuciły się na niego, oprócz Bittnerowej, jeszcze trzy jej pensjonarki: bojąc go pięściami i pogrzebaczem. Napadnięty zdołał wyrwać się, po czym stwierdził brak 1 dolara. O powyższej przygodzie Zyskind zameldował w X komisariacie.
Zawód prostytutki, tak jak całe polskie społeczeństwo, był maksymalnie zhierarchizowany. Były więc prostytutki lepsze i gorsze, co dokładnie opisał w swojej książce "Warszawa-miasto grzechu. Prostytucja w II PR” Paweł Rzewuski.
Na szerokim łóżku leży chora dziewczyna. Jak to, więc ona, taka chora, jeszcze przyjmuje gości? Tak, tylko co jeden wyszedł. Zwleka się z łóżka, tragiczna wymalowana śmierć, podnosi jedwabne szmaty i pokazuje wielki, czarny siniec na biodrze. Już rok temu tak jej się zrobiło, że wcale na jedną nogę nie może stąpnąć, a teraz jeszcze w nocy spadła z łóżka i gorzej jej jest. Noga spuchnięta jak bania, a na doktora nie ma pieniędzy. Innym dziewczętom jest przecież jeszcze gorzej w melinach złodziejskich, w spelunkach, w zaduszonych izbach, gdzie nocuje po dwadzieścia osób, śpią na ziemi, zaledwo okryte, bite przez swoich kochanków, jeżeli nie przyniosą dość zarobionych pieniędzy, poniewierane, niczem bydlęta. Więc trzeba wyjść na ulicę, choćby mróz dochodził do dwudziestu stopni.
Idziemy wyżej.
Wróćmy jednak do wspomnianej na początku rejestracji, czyli reglamentacji prostytutek. Prostytucja była bowiem w dwudziestoleciu międzywojennym legalna, a więc kobiety, które chciały wyjść na ulicę, musiały najpierw się zarejestrować. W tym celu musiały iść do tzw. obyczajówek, czyli jednostek policji zajmujących się prostytucją.
Za zawodową nierządnicę poczytywana będzie osoba całkowicie czerpiąca środki utrzymania z uprawiania nierządu. Osoby te podlegają nadzorowi urzędów sanitarno-obyczajowych (pod względem zdrowia) i pragnąc uprawiać swój proceder winny posiadać wydane przez urzędy książki kontroli.
Reglamentacyjna prostytutka, zarejestrowana w poniedziałek jako zdrowa, od wtorku może, za pozwoleniem władzy, zarażać świeżo nabytą chorobą aż do dnia najbliższej kontroli. Gdyby nie miała przy sobie kartki ze stempelkiem wypisanej przez władze, może klient, przerażony ryzykiem, wyrzekłby się kupnej miłości, może użyłby środków zabezpieczających i uratował zdrowie. Zważmy także, że akcja „lekarska” nie obejmuje mężatek uprawiających nierząd jako zajęcie poboczne, ani tych wszystkich tajnych prostytutek, które mają własne mieszkania i dzięki pewnej zamożności mają sposoby zwabiania do siebie gości, nie chodząc po rogach ulic.
"Marysia skarży się na ciężkie czasy: po pierwsze, ludzie nie mają pieniędzy, a po drugie, co dzień większa konkurencja. Służące żyć nie dają dziewczynie fachowej. Chociaż mają dom i utrzymanie, dorabiają sobie na mieście. Żona bezrobotnego, matka dzieciom, idzie na róg, żeby coś zarobić, to jest zrozumiałe, ale żeby taka służąca odbierała ludziom chleb na łachy…" – cytuje spotkaną prostytutkę dr. H. Rubinraut.
Czy była droga ucieczki? Po likwidacji czarnych książeczek, kiedy kobieta nie musiała już mówić o swoim dawnym zawodzie, mogła spróbować innej pracy. Ale jakiej? Gdzie? W ówczesnej Warszawie opcji nie było dużo. Nie wszystkich przyjmowano do fabryk, a do sklepów odzieżowych brano te schludne i zadbane.
Ich przyszłość? Krótkie życie. Obłęd. Samobójstwo. Ciągnienie zysków z innych młodych dziewcząt. Kucharowanie w domach publicznych. W każdym razie zawsze prawie pozostają w branży.