Dlaczego w Australii widziałem aż tyle martwych kangurów? Koniec świata dosłownie i w przenośni
Michał Mańkowski
11 grudnia 2018, 20:35·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 11 grudnia 2018, 20:35
Pięć dni, około 2500 przejechanych kilometrów i... setki martwych kangurów przy drogach. Australia zaskoczyła mnie pod wieloma względami. I wcale nie dlatego, że jeździ się tam po lewej stronie, choć i do tego trzeba się przyzwyczaić. Oto, jak trafiliśmy dosłownie i w przenośni na drugi koniec świata.
Reklama.
Jednym z największych plusów w pracy dziennikarza jest możliwość zwiedzenia świata. Czasami żartujemy, że nie ma tylu kart Multisport, które byłby w stanie to zrównoważyć. Na zaproszenie Audi miałem okazję niedawno zobaczyć też przez parę dni kawałek Australii, gdzie dziennikarzom z Polski pokazywano, jak się sprawuje nowe Audi Q5.
Dlatego chcę Wam opowiedzieć trochę i o samym samochodzie, i o wrażeniach z tego odległego i egzotycznego kraju. W kilka dni przejechaliśmy około 2500 kilometrów po drogach i bezdrożach Queenslandu – słonecznej stolicy Australii, gdzie w trakcie "naszej" jesieni, tam zaczyna się wiosna. Bagatela od 30 stopni Celsjusza w górę.
Są też minusy, bo to teren szalenie zalewowy. W trakcie ulew drogi są dosłownie zalewane. Standardem są przydrożne znaki informujące o poziomie wody, który nagle może się drastycznie podnieść. Poniżej historia z życia wzięta, którą usłyszeliśmy na miejscu.
Pracownik musiał przedłużyć sobie weekend, bo przez kilka dni fizycznie nie mógł wrócić do "cywilizacji". Droga została zalana i ani wte, ani wewte. Szef nawet nie podejrzewał ściemy, bo to tam naprawdę nic takiego.
I pewnie z tego powodu co drugi mijany tam samochód to solidny jeep, SUV, pick-up lub połączenie tego wszystkiego w jednym. Poważnie, pod każdym domem widzieliśmy jedno auto tego typu, które w takich warunkach jest podstawą. Podczas naszej słonecznej wizyty wyglądało to dość osobliwie, bo deszcz pokropił może raz, ale – jak usłyszeliśmy – niech nie zwiodą nas pozory.
Australię, co oczywiste, postrzega się nad Wisła nieco stereotypowo. Takie stereotypy siedziały też naturalnie w mojej głowie. Dlatego "zdziwiony" byłem, że po wylądowaniu nie rzuciły się na nas kangury, na plecy nie wskoczyły misie koala, a za rogiem nie czekały sobie strusie czy krokodyle.
Naturalnie zdziwiony być nie powinienem, bo to tak, jakby Australijczyk oczekiwał, że w Polsce od razu podskoczą do niego sarny, żubry i dziki. Kangurów jednak widzieliśmy setki, ale... głównie martwych. Jest ich tam cała masa, zdecydowanie więcej niż zwłok zwierząt przy polskich drogach (swoją drogą ciekawe, jak patrzylibyśmy na turystę, który przy polskich drogach... robi zdjęcia znakom? Pewnie tak samo patrzyli na nas).
W pewnym momencie byliśmy w stanie stworzyć encyklopedię martwych kangurów zależnie od poziomu rozkładu i czasu śmierci. Istnym rekordem okazał się jeden z nich, którego ciało po potrąceniu wypadło za bariery drogowe i nie zostało uprzątnięte. Kangur był w idealnym stanie rozkładu od słońca. Dało się zobaczyć calutki szkielet czy nawet pazury.
Co ciekawe, kangury tam traktowane są jak... szkodniki. Mowa głównie o najmniejszej odmianie o nazwie Wallabee, która najczęściej wskakuje pod koła. A to nic trudnego, bo gdy już podejdzie do drogi, to... stoi i się patrzy. Czeka, czeka, czeka, aż dwa zbliżające się światła go uderzą.
Właśnie dlatego większość samochodów jest wyposażona w specjalne kangurze zderzaki. Wszystko po to, by nie uszkodzić sobie auta. Natomiast gigantyczne ciężarówki nawet nie zwalniają, kasując nocami jednego biedaka za drugim.
No właśnie, ciężarówki. To akurat jedno z największych "wow" po wylądowaniu w Australii. Jeśli myślałem, że w Polsce TIR-y są potężne, to tam wyglądają jak biedny, mniejszy i młodszy brat. Tam po drogach jeżdżą dosłownie potwory, których jest wyjątkowo dużo. Jazda z takim na plecach nie jest najbardziej komfortowym doświadczeniem.
Nie bez powodu ukuło się powiedzenie "bez ciężarówek, Australia się zatrzyma". A w głębi kraju jest jeszcze lepiej. Tam jeżdżą prawdziwe pociągi drogowe, ciągnące się przez dziesiątki, a nawet setki metrów.
I przy tych ciężarówkach właściwie każde auto wygląda jak maluch. Także nasze Audi Q5. Q5-tka to flagowy SUV niemieckiego producenta, które w Polsce jest hitem sprzedażowym w swojej klasie. Jakiś czas temu auto doczekało się drugiej generacji i to właśnie nią mieliśmy okazję jeździć w Australii. Tutaj przeczytacie pierwsze, bardziej motoryzacyjne wrażenia.
Australia była celem podróży nie bez powodu, bo tam na nierównych i nie zawsze asfaltowych i prostych drogach można przekonać się, jak sprawuje się legendarny napęd Quattro. Oczywiście zanim całkowicie zaleje drogi. Wtedy mało który SUV w polskim tego słowa znaczeniu by sobie poradził.
Audi Q5 było pierwszym modelem, w którym zadebiutowała nowa wersja napędu: quattro z techniką ultra. Idea, która stoi za tym rozwiązaniem to zmniejszenie zużycia paliwa i emisji spalin bez zmiany właściwości jezdnych.
Podczas jazdy po drodze utwardzonej ze stałą prędkością, przy minimalnych ruchach kierownicą, napęd zostaje rozłączony i jako unikatowe rozwiązanie wał napędowy zostaje zatrzymany, a w konsekwencji nieobracania tego ciężkiego elementu zmniejszone zużycie paliwa. Natomiast w przypadku krętych lub nieutwardzonych dróg, gdy włączymy tryb "offroad", napęd jest spięty na stałe.
Kierowca właściwie nie odczuwa żadnej różnicy, nawet nie zdając sobie sprawy, ile dzieje się w danym momencie pod karoserią.
Australia sama w sobie zaskakuje nie tyle samymi krajobrazami (choć te są piękne!), co ich różnorodnością. Przemierzając setki kilometrów każdego dnia mieliśmy okazję podziwiać, jak się zmienia. Były plaże, palmy, mokradła, wzgórza, pagórki, plantacje bananów ciągnące się po horyzont, lasy deszczowe, góry, puste przestrzenie, a także... zwykłe drogi, które równie dobrze mogłyby być... u nas pod Płockiem. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Zwiedzaliśmy tę "cywilizowaną" część Australii, czyli bez wjeżdżania w tzw. outback, ale mimo to i nam trafiały się kilkusetkilometrowe odcinki niemal prostej drogi pośrodku niczego. Tam, gdzie asfalt co prawda był, ale zasięg zrywało, a stacje... no cóż, były, ale lepiej nie ryzykować z jazdą na limicie rezerwy paliwa.
Na własnej skórze sprawdziliśmy za to stereotyp tego mitycznego australijskiego języka angielskiego. Podczas kilku rozmów z miejscowymi momentami miałem wrażenie, że rozmawiamy w dwóch różnych językach. Ich akcent jest specyficzny i naprawdę potrzeba czasu, by się do niego przyzwyczaić.
Podobnie jak do lewostronnego ruchu, który na początku wydaje się karkołomny. Trzeba pozbyć się odruchów, które znamy z polskich dróg i patrzeć np. na nadjeżdżające auta z innych stron, a na rondzie jechać... w lewo, nie w prawo. Chwilę zajmuje też opanowanie perspektywy, bo siedząc za kierownicą po prawej stronie mam wrażenie, że lewą cześć auta czuje się dużo słabiej niż prawą w Polsce, gdy siedzimy "normalnie".
Wszystko jest jednak kwestią przyzwyczajenia i po kilkudziesięciu pierwszych kilometrach było już w porządku. Zresztą, drogi, ani kierowcy w Australii nie są wymagający. Dużo pustych i długich przestrzeni, bez nerwowego gnania na złamanie karku.
Każdego dnia w aucie spędziliśmy długie godziny, właściwie od wczesnych godzin porannych po sam wieczór. To jest moment, w którym kierowca najbardziej docenia ergonomię samochodu – niezależnie od tego, jakiej jest marki.
Co należy rozumieć pod pojęciem ergonomia auta? Ano na przykład fakt, że fotel, kierownica, zestaw wskaźników i pedały są ułożone w jednej linii, dzięki czemu kierowca siedzi w najzdrowszej możliwej pozycji. Można tego łatwo doświadczyć opierając plecy o oparcie fotela i kładąc obie ręce na kierownicy. Dowodem są łokcie zgięte pod takim samym kątem.
Siedzenie to jedno, ale autem trzeba jeszcze sterować, stąd na poziom ergonomii wpływa także osiągalność przycisków. W Audi Q5 kierowca dosięga wszystkich przycisków bez odrywania pleców od oparcia (sprawdzone na własnej skórze!). Co więcej, cały panel obsługi został zaprojektowany tak, aby żaden element nie zasłaniał opisu innego elementu. Wszystko ma być widoczne i czytelne już na pierwszy rzut oka.
W projektowaniu fotela i jego możliwości ustawienia uczestniczyło kilkunastu ortopedów i fizjoterapeutów, a sam fotel można ustawić w pozycji idealnej dla 95 proc. populacji na świecie. Co to znaczy w praktyce? Jeśli po kilkudziesięciu godzinach w aucie w ciągu kilku dni na ból pleców nie narzekałem, to znaczy, że musi być w porządku.
Okej, wygodnie się jedzie, ale czy wygodnie żyje się w samej Australii? Jest tam trochę jak w takiej przybudówce do całej reszty świata. Australijczycy z racji swojego położenia żyją swoim rytmem i zdają się na to nie narzekać. Są bogaci, mają ostrą politykę migracyjną, a kwestie geopolityczne zdają się być dla nich... no na pewno nie pierwszorzędne.
Jeśli kiedykolwiek byliście w Stanach Zjednoczonych, jadąc przez Australię (a przynajmniej przez Queensland) będziecie czuli się bardzo podobnie. Zarówno w dużych miastach, jak i tych przedmieściach i małych mieścinach. Widać to zwłaszcza po stylu zabudowy.
Dotarcie na ten koniec świata to nie lada wyprawa. Nie tylko dlatego, że nie mamy szansy polecieć tam z Polski bezpośrednio, a podróż z przesiadkami może trwać nawet ponad 30 godzin. Dodatkowo to jedna z droższych destynacji pod względem cen biletów, jak i kosztów na miejscu.
Czy warto? Nie bez powodu dla wielu osób to wyprawa życia, którą racjonalnie rozciągają na co najmniej dwa tygodnie podróży. Australia jest zbyt odległa, duża i różnorodna, by ogarnąć ją wzrokiem i umysłem tak szybko. Dalej jest już tylko Nowa Zelandia.