Jak zaprojektować dzisiaj serial, żeby odniósł murowany sukces? To proste. Wystarczy ubrać seksownych Amerykanów w kostiumy z przełomu lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Zaordynować im ostre picie, palenie papierosów i uprawianie pozamałżeńskiego seksu. Zupełnie, jak w kultowym już serialu „Mad Men”. Sęk w tym, że Don Draper jest tylko jeden.
Ike Evans, grany przez Jeffrey’a Morgana główny bohater „Miasta cudów”, to duchowy brat Drapera. Przystojny, szarmancki wielbiciel „old-fashioned”, który zna się na biznesie i elektryzuje piękne kobiety – to brzmi znajomo, prawda? Tyle tylko, że Draper trzęsie środowiskiem reklamowym i jest królem Madison Avenue w Nowym Jorku, zaś Evans woli cieplejsze rejony. Mieszka w Miami Beach, gdzie prowadzi elegancki, choć przeżywający finansowe kłopoty hotel Miramar Playa. U boku ma podobną do ukochanej Dona „śliczną gojkę”. Verę Evans gra, uwaga uwaga, Olga Kurylenko. Ike kocha Verę, tak jak Don kocha Megan. I z miłości musi ją czasem oszukać.
Jeden z producentów serialu, którego polska premiera jutro w HBO (chyba, że ktoś ma dostęp do HBO GO – wtedy cały sezon pierwszy ma już w kieszeni), jest także producentem „Mad Men’ów”. To nagrodzony Emmy Dwayne Shattuck. Czy to dlatego „Miasto cudów” wydaje się odpowiedzią na serial Fox Life o ponętnych copywriterach? Czy stąd bierze się nieprzyjemne deja vu? Z pewnością „efekt ksero” nie jest wyłącznie związany z taką, a nie inną estetyką, przynależną do boskich lat 50. i 60. Ewidentnie nie tylko samochody, wnętrza oraz rozkloszowane sukienki w tych serialach miały być podobne. Jakiekolwiek porównanie wypada tymczasem na niekorzyść sagi o hotelarzu z Miami.
Ludzie z Mad Avenue są królami stylizacji. Tak, jak bywalcy Miramar Playa, w którym na sylwestrowej balandze – w pierwszym odcinku – przygrywa Frank Sinatra. Jednak nowojorczycy mają też inne atuty niż znajomość trendów w modzie. Są elokwentni, „wyszczekani”, a ich rozmowy przypominają retoryczne orgie. „Miasto cudów” zaludniają natomiast postaci o drewnianych językach. Dialogi pomiędzy głównymi postaciami w serialu są przewidywalne i wysilone. Miramar Playa nie spowija ten urok dekadencji, który czuć na korytarzach agencji należącej do Drapera i jego wspólników. Spojrzenie Ike’a nie ma w sobie tej melancholii, co spojrzenie zamglonych oczu Dona.
Są tacy, którzy w „Mieście cudów” widzą z kolei kontynuację „Zakazanego imperium”. Chociażby przez wzgląd na sportretowaną w serialu „gangsterkę” i rozbudowane wątki kryminalne. Kto wie, być może nowa produkcja jest tworem zaprojektowanym przez speców od telewizyjnego marketingu? Owocem badań focusowych, miksem wszystkich tematów, lubianych przez nałogowych połykaczy seriali? Jeśli tak, to moim zdaniem owa hybryda twardym telewizyjnym głowom nie wyszła. Oglądam przygody Ike’a Evansa, ale tylko dlatego, że na kolejne perypetie ludzi z Mad Avenue muszę jeszcze poczekać. Kiedy powróci Don, Ike będzie musiał odejść z podkulonym ogonem.