W amerykańskim Kongresie zasiada dziś 131 kobiet. Może w porównaniu z 404 mężczyznami ta liczba nie oszałamia, ale to najwięcej kongresmenek w historii Stanów Zjednoczonych. Kobiety – w różnym wieku, różnej rasy, w większości demokratki – pokazały, jak ważną są siłą w Waszyngtonie, podczas orędzia Donalda Trumpa o stanie państwa. Nie tylko wyróżniał je strój, ale i reakcje. A na ich czele stały dwie przywódczynie – jedna oficjalna, druga nieformalna: 78-letnia Nancy Pelosi i 29-letnia Alexandria Ocasio-Cortez.
Amerykański prezydent chełpił się sukcesami, które dla Partii Demokratycznej są jedną wielką listą porażek obecnej amerykańskiej polityki. Do tego mówił o kwestiach, które dla Demokratów są nie do pomyślenia: tylko legalni imigranci będą wpuszczani do USA, granicę z Meksykiem trzeba ochraniać za wszelką cenę, bo stała się "niebezpieczna", tzw. późna aborcja ma być zakazana, a słynny mur i tak stanie (chociaż pieniędzy na to nie ma).
Trump jak to Trump – dużo krzyczał, dużo gestykulował, dużo obiecywał. Odmalował Stany Zjednoczone jego kadencji jako raj na ziemi i najlepszą amerykańską epokę niemal od czasów George'a Washingtona.
Jednak tym razem jedna konkretna grupa w Kongresie przysłuchiwała się orędziu prezydenta o stanie państwa szczególnie uważnie. Na bieżąco oceniała każde zdanie, każdą przechwałkę i każdą obietnicę.
Kobiety.
Ich obecność była w Kongresie tak charakterystyczna, że amerykańskie media poświęcają więcej czasu kongresmenkom podczas orędzia niż samemu wystąpieniu prezydenta.
Ku pamięci sufrażystek
Większość ze 131 kobiet zasiadających w Kongresie ubrała się bowiem na biało. Biel przywdziała Nancy Pelosi, demokratka i spikerka Izby Reprezentantów, która siedziała na widoku – za Trumpem, a obok wiceprezydenta Mike'a Pence'a.
Biały strój wybrała także jasna gwiazda młodej amerykańskiej lewicy – Alexandria Ocasio-Cortez, członkini Partii Demokratycznej i najmłodsza kongresmenka w historii. Nie dość, że biel, to jeszcze góra jej stroju przypominała krótką pelerynę. Ubrała się jak superbohaterka, którą rzeczywiście jest – orzekli ci Amerykanie, którzy są przeciwnikami konserwatywnej i nacjonalistycznej polityki Donalda Trumpa.
Wszystkie ubrane na biało kobiety oddały zresztą hołd innym superbohaterkom – sufrażystkom, które 100 lat temu wywalczyły w Stanach Zjednoczonych prawo głosu. Stąd właśnie biel – symboliczny kolor kobiet, dzięki którym Amerykanki mogą dzisiaj i głosować, i być u władzy. Wiele kongresmenek miało również znaczki, które feministki nosiły w latach 70. ubiegłego wieku.
Nie chodzi zresztą tylko o sufrażystki. Biały kolor, który wyróżniał się na tle ciemno ubranych mężczyzn ("New York Times" stwierdził obrazowo, że kobiety wyglądały z góry jak "kawałek weselnego tortu na ciemnym obrusie"), miał też inne symboliczne znaczenie.
W 2016 r. biel sufrażystek była symbolem nadziei kobiet. W jednej z debat wyborczych biały garnitur założyła Hillary Clinton – pierwsza kobieta w historii USA, która miała szansę na zostanie prezydentką. Zwolenniczki Clinton i demokratów przywdziały więc biel w dzień głosowania, szczęśliwe robiły sobie selfie i masowo wrzucały te białe zdjęcia do sieci. Nikt raczej nie spodziewał się, że wygra mężczyzna w czerwonym krawacie, który "łapie kobiety za cipki".
Niestety wygrał. Kobiety najpierw były zrozpaczone, a potem wkurzone i poszły w słynnym Marszu Kobiet na Waszyngton (który powtarzany jest zresztą co roku).
W samym Kongresie podczas ubiegłorocznego orędzia kobiety wybrały z kolei czerń jako znak poparcia dla walczącego z molestowaniem seksualnym ruchem #MeToo. Ta czerń była symboliczna podwójnie – to było nie tylko "nie" dla przemocy seksualnej i uciszania ofiar, jak przez lata robiło m.in. Hollywood, ale również "nie" dla Donalda Trumpa – mizogina i seksisty u władzy.
Kiedy w listopadzie ubiegłego roku do Izby Reprezentantów dostało się więcej Demokratów niż Republikanów, w tym rekordowo dużo kobiet, nadzieja znowu urosła w żeńskiej i niepopierającej Trumpa części narodu. Tym razem kongresmenki wybrały więc biel.
Biały batalion
Biel bielą, ale siedzące obok siebie 103 członkinie Izby Reprezentantów wyglądały jak osadzające Trumpa za każde słowo sędziny. Albo grecki chór gotowy podniosłym śpiewem skomentować słowa prezydenta w każdym momencie. Albo, jak stwierdził "New York Times", jak batalion – "skupiony na celu, zjednoczony, gotowy do wspólnej walki z ich wrogiem w przekrzywionym czerwonym krawacie".
Miny kongresmenek siedzących wokół Ocasio-Cortez mówiły bowiem same za siebie. Kobiety praktycznie się nie uśmiechały, co już jest aktem społecznego buntu – w końcu kobiety zawsze powinny się uśmiechać. Kongresmenki często unosiły brwi, parskały z drwiną albo mruczały do siebie.
Słowem – orędzie Trumpa w ogóle do nich nie przemawiało i nie miały zamiaru udawać, że jest inaczej. Skończyły się czasy biernej potulności.
Tutaj najbardziej rzucała się w oczy właśnie Ocasio-Cortez. 29-latka w swojej białej pelerynie ze znaczkiem z lat 70. i przypinką z twarzą 7-letniej Jakelin Caal Maquin z Gwatemali (dziewczynka w ubiegłym roku zmarła z powodu odwodnienia i szoku, kiedy przetrzymywano ją na granicy USA) większą część swojego pierwszego orędzia w Kongresie wysłuchała z zaciśniętymi ustami i oczami zabójcy. W mediach społecznościowych ludzie nie mogli wyjść z zachwytu, a Ocasio-Cortez podczas orędzia już stała się memem.
Największym hitem (prawie porównywanym z momentem, kiedy Pelosi strollowała Trumpa ironicznymi oklaskami) stała się zresztą jej wymowna reakcja, kiedy jeden z kongresmenów wstał i nagle zaczął klaskać.
Kiedy dziennikarka "Wall Street Journal" Peggy Noonan napisała na Twitterze, że nie spodobało jej się zachowanie kobiet w Kongresie i oceniła ich jako "ponure nastolatki, które przeżyły jakąś stratę", Ocasio-Cortez zaatakowała.
"Dlaczego miałam być »pełna ducha i ciepła« [nawiązanie do zarzutów Noonan – red.] podczas tej porażki w Kongresie? To był niepokojący wieczór dla naszego kraju. Prezydent nie zaoferował żadnego planu czy wizji na przyszłość. Lecimy bez pilota. I nie jestem tu, żeby kogokolwiek pocieszyć z tego powodu" – odpisała kongresmenka.
Zresztą Noonan nie jest w swojej krytyce osamotniona. Republikanie nie zostawiają na ubranych na biało kongresmenkach suchej nitki – porównają je do pacjentów szpitala psychiatrycznego w białych kaftanach bezpieczeństwa, albo do... Ku Klux Klanu. Hejtu jest sporo.
Eksplozja radości
Był jednak jeden moment podczas orędzia, kiedy kobiety były autentycznie radosne i pełne dumy.
– Nikt nie odniósł więcej korzyści z naszej kwitnącej gospodarki niż kobiety, który zapełniły 58 procent nowych miejsce pracy, które powstały w ubiegłym roku – powiedział w pewnym momencie Donald Trump. Kongresmenki popatrzyły na siebie z niedowierzaniem, jakby nie do końca ufały temu, co usłyszały. Czy to w ogóle możliwe?
Powoli zaczęły jednak podnosić się z miejsc. Klaskały, podnosiły ręce w geście triumfu, a nawet zaczęły podrygiwać w tańcu radości. Wywołało to nawet – lekko ironiczny i zaskoczony – uśmiech na twarzy prezydenta, który żartobliwie zwrócił się do nich słowami: "Tego nie było w planie".
Trump poszedł jednak dalej i dodał: "Mamy też w Kongresie więcej kobiet niż kiedykolwiek". Wtedy zaktywizowała się Nancy Pelosi – która podczas orędzia miała podobnie zniesmaczoną minę jak Ocasio-Cortez. Spikerka w Izbie Reprezentantów uśmiechnięta wstała i ruchem ręki zachęciła kobiety do powstania.
Te posłuchały jej i ponownie zaczęły głośno wyrażać radość i triumf – klaskały, przybijały sobie piątki i wpadały sobie w objęcia. Ba, nawet na ich część członkowie Kongresu, głównie mężczyźni, zaczęli skandować: "USA, USA".
Może kobieta nie została więc prezydentem Stanów Zjednoczonych, a wygrał z nią nacjonalista i seksista, ale kongresmenki – nowa siła w Waszyngtonie – nie zamierzają się poddać. I z pewnością dadzą Trumpowi popalić.