– Podczas obrad rady miejskiej strumieniami leje się hejt, a czasem zwykłe kłamstwa. Przodują w tym radni PiS, obrażeni za to, że przegrali wybory – mówi Agata Diduszko-Zyglewska. Radna Warszawy dodaje jednak, że wewnątrz klubu Koalicji Obywatelskiej też "nie jest różowo". W wywiadzie dla naTemat opowiada także, jak doświadczyła tego, że nienawiść z mediów przenosi się na ulice.
Anna Dryjańska: Czy coś cię zaskoczyło w pracy radnej?
Agata Diduszko-Zyglewska: Wiele rzeczy. Przede wszystkim byłam przekonana, że radni pracują grupowo. Okazuje się jednak, że to w dużej mierze praca indywidualna i do pewnego stopnia każdy gra na siebie. Na przykład radni składają osobno interpelacje podobnej treści, zamiast pisać je razem albo korzystać z wiedzy zdobytej już przez kogoś, żeby posuwać sprawy do przodu. Przecież to strata czasu biur, które muszą na nie odpowiadać.
Mam nadzieję, że sytuacja się poprawi, gdy skończy się sezon wyborczy. Teraz część osób myśli o starcie do Parlamentu Europejskiego czy Sejmu, więc robią wiele średnio sensownych rzeczy, by napompować statystyki swojej aktywności.
Na przykład zabierają głos po to, by coś po kimś powtórzyć, dodać jedno-dwa zdania lub wygłosić efektowną populistyczną przemowę nie na temat. To dramatycznie wydłuża sesje Rady i nie służy Warszawie. Ale po części to wina tego, co jest uznawane za ważne. Najczęściej prezentowane statystyki aktywności nie oddają realnych nakładów pracy.
Dlaczego?
Bo radni chwalą się liczbą złożonych interpelacji i wystąpień a tymczasem liczba interpelacji, które złożę, albo wystąpień, które wygłoszę, ma się nijak do liczby spraw, które załatwię.
Interpelacja to tylko jedno z narzędzi – kluczowe jest to , co się z odpowiedzią na nią zrobi. Dopiero uczę się tego jak działa samorząd, ale w ciągu tych kilku miesięcy przekonałam się, że problemy ludzi najlepiej rozwiązuje się za pomocą spotkań z urzędnikami i rozmów telefonicznych, oraz korespondencji z instytucjami. Tyle, że tego statystyki aktywności radnych już nie pokazują.
Bywam wykończona. Poważnie traktuję mandat radnej. Jestem przewodniczącą komisji kultury i zapisałam się jeszcze do trzech innych, przez które przechodzą sprawy z obszarów, którymi się zajmuję oprócz kultury czyli praw kobiet czy edukacji.
Nie ograniczam się do minimum, czyli głosowań na sesji i obecności na komisjach. Mam już na warsztacie kilkadziesiąt spraw mieszkanek i mieszkańców, grup mieszkańców i instytucji. Wiele z nich to problemy, które nabrzmiały przez lata, mają obszerną dokumentację.
Pomagam jak mogę, choć często bywa, że dochodzimy do ściany czyli do granic możliwości samorządu.
Możesz podać przykład?
Spotykam się z rodzicami dorosłych ludzi ze spektrum autyzmu. Gdy dziecko kończy 18 lat, państwo nagle zabiera mu możliwość uczęszczania do specjalistycznego ośrodka, gdzie uzyskuje pomoc. To znaczy, że dorośli z autyzmem są skazani na siedzenie w domu.
Rodzice są zrozpaczeni - mają po 60, 70 lat i boją się, że gdy odejdą, ich dorosłe dziecko zostanie samo. I proszą, by w Warszawie uruchomić środowiskowe domy samopomocy, by wszyscy potrzebujący mogli z nich skorzystać, bo autystycy ze zwykłych domów pomocy wypadają, ponieważ potrzebują szczególnego rodzaju opieki.
Tyle, że o pieniądzach na ten cel decyduje wojewoda, czyli reprezentant rządu PiS i do Warszawy nie trafia ich zbyt dużo, a działanie tych domów zależy od zapisu w ustawie, który trzeba zmienić.
Czy kwestia przynależności partyjnej ma znaczenie w samorządzie?
W tej kadencji? W roku wyborczym? Niestety ogromne. Radni, którzy pełnią swoją funkcję już kolejny raz mówią mi, że kiedyś współpraca między samorządowcami z różnych opcji była znacznie lepsza.
Przecież samorząd to miejsce, gdzie nasze poglądy nie powinny przy większości spraw mieć znaczenia, bo zajmujemy się bardzo praktycznymi rzeczami, takimi jak transport, mieszkania komunalne, współpraca z lokalnymi instytucjami kulturalnymi…
Teraz jednak obrady rady miejskiej to miejsce, gdzie strumieniami leje się hejt, a czasem zwykłe kłamstwa. Przodują w tym radni PiS, obrażeni za to, że przegrali wybory. Przekraczają wszelkie granice, ostatnio również fizyczne. Rząd też jest obrażony na warszawiaków i traktuje stolicę jak wroga.
Na czym polega hejt i przekraczanie granic fizycznych?
Na ostatniej sesji rady była mowa o karcie LGBT+. Z tej okazji radni PiS zrobili festiwal kłamstw i odczłowieczania tęczowych warszawiaków.
W pewnym momencie politycy PiS doskoczyli do radnego Marka Szolca z KO, który jako kolejny radny KO stanął w obronie mniejszości przed publicznym poniżaniem, które w swoich wystąpieniach prezentowali radni PiS, i w swojej przemowie przypomniał między innymi, że w czasie II wojny światowej naziści wysyłali ludzi LGBT do obozów koncentracyjnych i oznaczali ich różowym trójkątem.
Radni PiS się wściekli. Krzyczeli, że o tym nie powinno się mówić. Bo w świecie według PiS nie można mówić o tym, do czego historycznie doprowadziło polityczne używanie mowy nienawiści. Zrobili młyn wokół Szolca. Gdy zobaczyliśmy, co się dzieje, stanęliśmy obok niego, by nie mogli go zastraszyć.
W trakcie dyskusji o poparciu dla nauczycieli, radna Jaczewska-Golińska była protekcjonalnie uciszana przez jednego z radnych PiS, który zwracał się do niej per "dziewczynko" i radził, by zadzwoniła do mamy po pomoc. Tymczasem obowiązująca formuła to "pani radna".
Niestety takie niegrzeczne, przekraczające granice osobiste wycieczki to smutna norma w zachowaniu niektórych radnych PiS. Takie przemocowe sceny nie powinny mieć miejsca w tej sali.
Na obradach rady jest pełno złej energii i napięcia. Zwykle ogranicza się to do agresji słownej. Niełatwo jednak pracować w takich warunkach. Zamiast przepracowywać kolejne rzeczy z listy istotnych spraw, musimy zajmować się odpowiadaniem na ciągnące się godzinami populistyczne ataki.
Może nie warto odpowiadać?
Na początku też tak myślałam. Tyle, że potem dziennikarze, którzy oglądają transmisję z rady, piszą teksty w stylu, że radny PiS tak zaorał sesję emocjonalnym wystąpieniem, że nikt nie wiedział, co odpowiedzieć.
Wygląda na to, że nie można puszczać mimo uszu nawet najgłupszych i najbardziej obraźliwych wystąpień. A szkoda – wolałabym, żeby dziennikarze pisali: dobrze, że radni KO nie dali się wkręcić w populistyczny spektakl. Ale spektakl ogląda się pewnie ciekawiej niż sprawne przegłosowywanie sensownych uchwał.
Oby atmosfera się uspokoiła po wyborach parlamentarnych. Bo skutki politycznego spektaklu wylewają się na ulice.
Z sesji rady miasta?
Nie, z rządowej telewizji i innych współpracujących z partią rządzącą mediów, a także z podgrzewanych przez płatne trolle "debat" w mediach społecznościowych.
Co masz na myśli?
Wiemy, że z roku na rok rośnie liczba przestępstw z nienawiści. Ale jako radni mamy też własne smutne doświadczenia. Niedawno spacerowałam po ulicy z moim synem, przedszkolakiem. W pewnym momencie jakiś obcy mężczyzna zaczął za mną krzyczeć "Diduszko, ty p***o, k...o, za***ię cię!".
Szybko odeszliśmy z synem, który był zszokowany, bo myślał, że ten wielki facet krzyczy do niego. Powiedziałam mu, że jeśli ktoś obcy będzie krzyczał na niego po nazwisku na ulicy, to ma uciekać.
Jednocześnie uświadomiłam sobie, że dzień wcześniej w propisowskich mediach krążył kolejny szczujący na mnie materiał. Ten człowiek prawdopodobnie coś obejrzał albo przeczytał. To wszystko wydarzyło się w okolicy mojego domu.
To było dla mnie bardzo trudne przejście – również dlatego, że obecność mojego małego dziecka nie powstrzymała tego człowieka przed tym atakiem. Dlatego myślę, że musimy to powtarzać głośno: medialne szczucie na ludzi od kilku lat sprawia, że kolejni ludzie zaczynają mieć przeświadczenie, że w rzeczywistości, tak jak w internecie, mogą wyzywać i krzywdzić nieznane sobie osoby, tylko z powodu różnicy w poglądach politycznych.
Jak ci się współpracuje z radnymi z Koalicji Obywatelskiej?
Jest kilka osób, z którymi rozumiemy się bez słów. To radni, dla których ważna jest niezależność państwa od kościoła, prawa kobiet i mniejszości, wiedza naukowa, realna walka ze smogiem, kultura. Jest trochę osób, z którymi nie mam na razie bliższych relacji, ale które z sympatią obserwuję z dalszego dystansu.
A inni? Jak na przykład reagują na to, że nie chcesz w czasie sesji obrzędów religijnych z okazji świąt? Jak odnoszą się do twoich interpelacji, by katecheza była umieszczona przed albo po obowiązkowych przedmiotach szkolnych?
Czasami nie jest różowo. Posiedzenia naszego klubu bywają bardzo burzliwe. Z jednej strony cieszę, że na serio dyskutujemy – nie jesteśmy w tym klubie wszyscy z jednej bańki i nikt nie daje nam przekazów dnia.
Z drugiej strony, boli mnie, że niektórzy koledzy i koleżanki zamykają oczy na to, że pewne kwestie na styku państwa i religii są uregulowane prawem, w tym Konstytucją. Radni powinni szczegółowo trzymać się tych wytycznych, nawet jeśli dotychczas mieli do tego luźniejszy stosunek.
A przecież sytuacja nie jest zwyczajna – Kościół katolicki bardzo konkretnie publicznie opowiedział się politycznie. Episkopat, wespół z prawicą, dyskryminuje osoby LGBT i bez ogródek wtrąca się w sprawy szkoły żądając, żeby dzieci nie miały dostępu do wiedzy o tym jak unikać złego dotyku, molestowania czy chorób przenoszonych drogą płciową, bo to właśnie taką wiedzę zdobyłyby podczas zajęć z edukacji seksualnej.
Episkopat namawiając katechetów do bycia łamistrajkami opowiada się przeciwko walce nauczycieli o godne warunki pracy dla nich i nauki dla polskich dzieci. Biskupi już zapowiadają, że nie ustąpią w przepełnionych szkołach miejsca dla lekcji obowiązkowych. Innymi słowy, Kościół dość aktywnie próbuje utrudnić pracę samorządom, które prowadzą politykę antydyskryminacyjną i próbują redukować szkody powodowane przez politykę tzw. "dobrej zmiany". Jednym z takich samorządów jest nasz warszawski.
Mam świadomość, że istnieją różne sprawdzone ścieżki działania czy zwyczaje, o których nie wiem. Tyle, że sesje rady miasta to nie imieniny u cioci, priorytetem powinno być prawo, np. to związane z obustronną autonomią państwa i Kościoła, a nie to jak dotychczas bywało, jak różne sprawy toczyły się w spokojniejszych czasach.
Zamierzasz startować do Sejmu?
Na razie nie mam takich planów. Ale z pewnością bycie posłanką ma swoje plusy. Po pierwsze w Sejmie można systemowo rozwiązać wiele problemów, z którymi bezskutecznie borykają się samorządy. Po drugie posłanka ma asystentów, którzy pomagają jej w zajmowaniu się sprawami, z którymi przychodzą ludzie, czyli może zrobić więcej.
I wreszcie pensja posła pozwala na to, by nie trzeba było dorabiać. Dieta radnego wynosi 2,5 tys. zł. Za to nie wynajmie się mieszkania, nie spłaci kredytu i nie utrzyma rodziny w stolicy, więc bycie "pełnoetatowym" radnym w takiej sytuacji jest dużym wyzwaniem.
Jak ty sobie z tym radzisz?
Pracuję bardzo dużo. Oprócz pełnienia obowiązków radnej dorabiam pisaniem tekstów. Współpracuję też z Fundacją Nie Lękajcie się, co zajmuje mi zwykle kilkanaście godzin tygodniowo.
Razem z Joanną Scheuring-Wielgus planujemy i realizujemy kolejne działania związane z wyjaśnieniem sprawy długoletniej bezkarności pedofilów w sutannach w Polsce. Z grupą wspaniałych prawniczek i aktywistek pracujemy nad kształtem ustawy o komisji prawdy i zadośćuczynienia, która jak mamy nadzieję tak jak w innych krajach pomoże ostatecznie zbadać i zatrzymać ten proceder.
Więcej szczegółów w tej sprawie podamy do wiadomości publicznej pod koniec maja.
A czas dla siebie? Odpoczynek?
Odpoczywam, kiedy jestem z rodziną, ale nie mamy za dużo czasu dla siebie. I pożegnałam się z czymś takim, jak wolne weekendy. Wiem, że powinnam coś z tym zrobić, ale co mam powiedzieć kolejnej bezradnej osobie, która zgłasza się do mnie z tym, że została skrzywdzona decyzją jakiejś miejskiej instytucji lub choruje przez grzyba w mieszkaniu?
Staram się “blokować” zajęcia podobnego typu, by oszczędzać czas. Na przykład nasza rozmowa jest drugim z sześciu spotkań, jakie dziś mam. Są dni kiedy mam właśnie sześć-siedem zebrań, w inne koncentruję się na pisaniu tekstów i interpelacji, na mailach i telefonach. Ale nie zdążam ze wszystkim, bo spraw do załatwienia jest coraz więcej. Tym bardziej denerwuje mnie, że przez polityczną nawalankę tracimy czas na sesjach rady miasta.