Gdybym spotkała pana Proksę to zapytałabym go, czy może spojrzeć sobie w twarz po tym, co zrobił. Ja bym nie potrafiła. Widocznie kariera polityczna mu się szykuje, więc idzie po trupach do celu – mówi Joanna Sapota, nauczycielka z dolnośląskiego Mirska. Międzyzakładowe koło "Solidarności", któremu przewodniczyła, przestało istnieć. Wypisali się z niego wszyscy członkowie.
Wśród nauczycieli nadal wrze po tym, jak Ryszard Proksa, szef oświatowej "Solidarności", w przeddzień strajku nauczycieli podpisał porozumienie z rządem PiS. Niedługo potem ogólnopolskie media obiegła informacja, że związkowiec jest jednocześnie radnym Prawa i Sprawiedliwości (powiat ostrowiecki). "PiS podpisał porozumienie z PiS-em!" - denerwowali się nauczyciele.
Ale na słowach się nie skończyło. W oświatowej "Solidarności" zaczęła się fala odejść. naTemat porozmawiał z dwoma nauczycielkami, które nie chcą mieć już więcej nic wspólnego ze związkiem zawodowym Piotra Dudy.
Joanna Sapota, nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej z Mirska (woj. dolnośląskie)
Joanna Sapota, nauczycielka z Mirska była w swojej szkole przewodniczącą międzyzakładowego koła "Solidarności". Już nie jest, bo nie ma koła. – Część z nas odeszła jeszcze w marcu, po tym jak przewodniczący Piotr Duda zapowiedział, że nie usiądzie ze Stanisławem Broniarzem do jednego stołu. A przecież walczymy o to samo! Ja, jako szefowa koła, nie mogłam wtedy odejść ze względów proceduralnych. Rzuciłam legitymacją po tym, co zrobił w niedzielę Ryszard Proksa – mówi nauczycielka.
Sapota tłumaczy, że "doły" są rozgoryczone postawą szefa oświatowej "Solidarności", który zawarł układ z rządem w imieniu związku. – My płacimy na niego składki, a on nam wywinął taki numer! Z nikim nie konsultował tego porozumienia. Postawa władz “Solidarności”, które są przystawką do rządu PiS, kompletnie nam nie pasuje – denerwuje się nauczycielka.
Pedagożka chciała napisać wniosek o rezygnację z członkostwa w "Solidarności" już w niedzielę, tuż po tym, jak zobaczyła Ryszarda Proksę w telewizji, ale doszła do wniosku, że musi ochłonąć, by nie napisać o kilka słów za dużo.
Podkreśla, że strajk nauczycieli polega na solidarności - tej przez małe "s" - i nie jest dla niej istotne, kto należy do ZNP, kto do "S", a kto nigdzie nie należy, póki wszyscy walczą o wspólny cel. – Kilka lat temu “Solidarność” nam bardzo pomogła. Mieliśmy problem z mobbingiem ze strony dyrekcji. I zawsze będziemy za tę pomoc wdzięczni. Ale to przeszłość. A my musimy teraz żyć za te niskie pensje które mamy – tłumaczy nauczycielka.
Joanna Sapota mówi, że większość jej koleżanek, które opuściły szeregi "Solidarności" od razu zapisały się do ZNP. Ona sama jest teraz niezrzeszona. – Chyba zraziłam się do organizacji – wzdycha. Nie może może zrozumieć, dlaczego Ryszard Proksa postąpił wbrew woli członków związku. – Korzyści z tego co zrobił nie ma żadnych. Z "Solidarności" odchodzą kolejni członkowie, zmniejszają się składki – tłumaczy Sapota.
– Gdybym spotkała pana Proksę zapytałabym go, czy może spojrzeć sobie w twarz po tym, co zrobił. Ja bym nie potrafiła. Widocznie kariera polityczna mu się szykuje, więc idzie po trupach do celu – konkluduje.
Milena Kozłowska, nauczycielka języka polskiego w Pisarzowicach (woj. śląskie)
– Odchodzę z “Solidarności”, bo jestem bardzo rozczarowana – przyznaje Milena Kozłowska, polonistka w szkole podstawowej z oddziałem likwidowanego gimnazjum. Mówi, że w ramach protestu przeciw "samowolnej decyzji pana Proksy" związek opuściło również siedmioro jej znajomych.
Do "Solidarności" zapisała się kilka lat temu - jej decyzja o wyborze "S" była podyktowana względami towarzyskimi. – Zrozumiałam, że chcę, aby ktoś reprezentował moje interesy. Wtedy wstąpiłam do “Solidarności”, bo należała tam moja bliska koleżanka. Nie kierowałam się względami politycznymi, gdyby koleżanka była w ZNP, poszłabym do ZNP. To nie miało dla mnie znaczenia – tłumaczy Kozłowska.
Dodaje, że jest zaniepokojona dalszymi losami strajku nauczycieli. – Zastanawiamy się co teraz, gdy i tak odbyły się egzaminy gimnazjalne. Liczymy na nauczycieli szkół średnich, bo teraz to oni mają w ręku najmocniejszy argument: matury – mówi. Nie wierzy, by rząd w innych okolicznościach był zmotywowany, by spełnić nauczycielskie postulaty.
Polonistka przyznaje, że boli ją to, co politycy PiS mówią o nauczycielach w radio i telewizji. – Z ust rządzących słyszę, że zarabiam 6 tys. zł za 18 godzin pracy tygodniowo. To nieprawda! Pracuję dużo ponad 40 godzin tygodniowo za mniej niż 3 tys. zł. Robią z nas leni, którzy bezczelnie domagają się podwyżek – mówi. I dodaje, że de facto utrzymuje ją mąż. Lwia część rachunków, ale również np. wyjazd na wakacje, są opłacane z jego pensji.
Nadal nie może pogodzić się z tym, co się stało w niedzielę. – Gdybym spotkała pana Proksę, to powiedziałabym mu, że nas sprzedał. To rząd PiS wydłużył staże i zlikwidował zasiłek dla młodych nauczycieli, a teraz łaskawie to odkręca. Proksa bez konsultacji z nami podpisał porozumienie, które wydłuży nam czas pracy, a więc spowoduje zwolnienia nauczycieli. A teraz dziwnie się tłumaczy, że chodziło tylko o podwyższenie pensji. Chyba żyjemy w innych światach – ocenia polonistka.
Nie zamierza przystępować do ZNP - przynajmniej na razie. – Chyba zwątpiłam w związki zawodowe – mówi po chwili namysłu.