Jeśli psioczysz na strajk w szkołach, musisz to przeczytać. Przejmujący list córki nauczycielki
List czytelniczki
12 kwietnia 2019, 14:01·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 12 kwietnia 2019, 14:01
"Chodziła do szkoły z zachrypniętym gardłem, z katarem, z bólem pleców czy nóg. Nigdy nie była na L4. Zamiast zajmować się nami, siedziała z tak naprawdę obcymi dziećmi" – córka nauczycielki w liście do redakcji postanowiła odpowiedzieć hejterom, którzy krytykują strajk w szkole. Doskonale wie, jak dużo jej mama poświęciła ucząc inne dzieci.
Reklama.
Jestem dzieckiem już emerytowanej nauczycielki (emerytura od 2018 roku). Jesteśmy z Ełku, który ma jakieś 60 tys. mieszkańców. Tak, to jest ważne, bo co najmniej połowa tej społeczności zna moją mamę.
Poświęcają im czas. Czas nie tylko swój, ale także ten, w którym mogliby zajmować się swoimi dziećmi. Moja mama poza mną i moim rodzeństwem w domu miała jeszcze co najmniej trzydzieścioro dzieci w szkole.
Kiedy byłam mała, byłam zazdrosna o mamę, o to, że jej uczniowie mają jej więcej niż ja. Przez 45 lat pracy wychowała około 500 uczniów. Nie mam do niej o to żalu. Jestem dumna, bo wiem ile poświęciła dla innych.
Wiem, że to wszystko, co robiła, robiła także dla nas. Nadgodziny, dodatkowa praca, nauka w weekendy. Ze znajomymi, którzy także są dziećmi nauczycieli, śmiejemy się czasami, że takie osoby jak my są zawsze niedopieszczone. Moja mama jest jednak dla mnie wzorem. Wychowała pięcioro dzieci (każdy skończył minimum dwa fakultety i każdy ma się super). Zawsze dbała o dom i nie zaniedbała kariery zawodowej. Bardzo to szanuję, ale i dziwie się jak dała radę.
Zacznijmy jednak od początku. Moja mama jako jedna z nielicznych miała tą przyjemność, żeby skończyć SGH (tak, w tamtych czasach z małej wsi na Podlasiu nie każdy tak mógł). Amelia to rocznik 1950 i generalnie gdyby w tamtych czasach można było mieć meldunek w stolicy, to pewnie byłaby prezesem jakiejś korporacji, albo prezydentem Warszawy! Wszystko ułożyło się jednak zupełnie inaczej.
Moja mama przepracowała aż 45 lat jako nauczycielka ekonomii, przedsiębiorczości, geografii, a nawet historii... Ale do rzeczy. Mama przez cały okres pracy nie była ani razu na L4. Chodziła do szkoły z zachrypniętym gardłem, z katarem, z bólem pleców czy nóg. Chciała tylko, aby uczniowie zrobili cały program zajęć. Nawet nie była na urlopie macierzyńskim czy wychowawczym.
Wszystko to ze względu na uczniów. Do tej pory na każdym zjeździe rodzinnym mama najpierw wymienia ilu to ona miała olimpijczyków, a dopiero ewentualnie później mówi o dokonaniach swoich dzieci... Tak tak, śmiejemy się z koleżanką Martą, której i mama i dziadkowie (którzy ją wychowywali) byli nauczycielami, że dzieci nauczycieli są najbardziej zaniedbaną grupą społeczną.
Moja mama Amelia była nauczycielką, która organizowała WSZYSTKIE "kółka" czy zajęcia dodatkowe dla uczniów, zanim nawet Unia Europejska dawała na to dotacje. Pamiętam, że w każdy czwartek byłam odbierana z przedszkola jako ostatnia, bo mama prowadziła "kółko". Co mama tam robiła? Ano przygotowywała uczniów do olimpiad. Siedziała z nimi, wałkowała pytania i odpowiedzi i "sprzedawała" swoją wiedzę innym dzieciakom.
Bardzo często były to dzieciaki z biednych rodzin, ze wsi z PGR-ów, gdzie tak naprawdę dla nich to była szansa, aby wydostać się z tego marazmu. I to właśnie moja mama robiła, "ciągnęła" ich wszystkich za uszy, żeby coś osiągnęły i żeby wyrwać ich z tych miejsc. Oczywiście z super skutkiem, bo już nawet nie zliczę ilu było tych uczniów, którzy dzięki mojej mamie byli laureatami olimpiad i dostali indeksy czy to na Uniwersytet Gdański, czy na UMK w Toruniu.
Kiedyś dostać indeks na uczelnie przed maturami to było jak wygrać w totolotka! Już nie wspomnę o tym, że to czasami były nagrody pieniężne... Nie, nie dla mojej mamy, ale dla uczniów. I wyobraźcie sobie, że macie 16 lat, dochód waszej rodziny na wsi miesięcznie to jest 800 zł, a wy na olimpiadzie wygraliście np. 2000 zł...
I co robi moja mama? Jest cała w skowronkach, że uczeń może pomóc swojej rodzinie. Już nawet pomijając fakt olimpiad i tego, że zamiast nami zajmować się w domu, to siedziała z tak naprawdę obcymi dziećmi. Uczyła je i szkoliła.
Organizowała milion wycieczek dla uczniów. A to do Warszawy do teatru, a to do Torunia etc. Dla niektórych (technikum/liceum lat 16-19) to był pierwszy wyjazd do stolicy...
Moja mama włożyła całe serce w wykształcenie nastolatków. Chciała pokazać im inny, lepszy świat. Nawet nie chodzi o wiedzę (którą nota bene moja mama nawet w wieku 60 lat poszerzała czytając książki i przeglądając internet), którą sprzedawała uczniom. Chodzi o taki cały "lajfstajl".
Od razu wiedziała, u którego ucznia w domu coś jest nie tak – czy to przemoc, czy alkoholizm, czy rozbita rodzina... Zawsze mówiła uczennicom, że muszą być niezależne, a chłopcom, żeby się ogarnęli, bo takich nieogarniętych to żadna dziewczyna nie będzie chciała.
Moja mama wycierała miliony łez uczennicom, które zostawił chłopak. Była ostoją dla wszystkich, walczyła o młodzież. Amelia lubiła stawiać "pały", ale to miało być motywacją. O dziwo, nawet w naszych czasach to działało. Kiedyś czytając listę obecności usłyszała "jego nie ma, bo śpi w bursie".
Normalny nauczyciel pomyślałby, że to żart... Ale moja mama dała uczennicy zeszyt z notatkami, kazała je dyktować. Sama poszła do bursy i wyjęła z łóżka tego ucznia. Przyciągnęła go w piżamie na zajęcia. True story! Organizacja każdej studniówki czy połowinek, czy jakiejkolwiek innej inicjatywy... Amelia zawsze była zaangażowana i pomagała.
Myślę że przez 45 lat chyba nie ominęła żadnej studniówki, na którą uczniowie ją zapraszali. Poza tym, jak przyjeżdżam na święta do domu i idę z mama np. do sklepu, ludzie zaczepiają ją na ulicy i mówią "Pani M., co tam słychać?". Zawsze ucina z nimi pogawędkę. Później pytam ją: "Mamo, kto to był?", a ona odpowiada, że pewnie uczeń, ale już nie pamięta.
Z uwagi na to, że jestem bardzo podobna do mam, jestem zaczepiana w barach czy knajpach w naszej miejscowości i jest pytanie czy jestem córką Amelii. Kiedy mówię, że tak, to wszyscy, ale to WSZYSCY mówią: "Twoja mama to super babka, pomogła mi w tym, tym i tym. Serdecznie pozdrów i to tak od serduszka".
Nie, nie mówią tego kurtuazyjnie, ponieważ mówią tak wielkie byki, którzy mają ponad 40 lat już teraz. Gdy padła propozycja, żeby mama została wicedyrektorem, to odmówiła. Dlaczego? Tak, też zapytałam dlaczego. Powiedziała mi wtedy: "Wiesz... bo ja to tak mam, że jakbym została zastępcą dyrektora, to pewnie w wakacje kupiłabym farbę do malowania i te szatnie bym sama malowała, żeby ładnie wyglądały".
Poza tym wszystkim, że mama miała pięcioro dzieci i włożyła całe serce w naukę innych dzieci, to ZAWSZE, ale to ZAWSZE jak przychodzili moi, czy mojego rodzeństwa znajomi, to byli i najedzeni i napojeni. Mama Amelia zawsze miała przygotowane ciasto na "czarną godzinę". Serio, nie wiem kiedy ona to robiła. Jak już podrośliśmy, miała też własnej roboty wino, które nazwaliśmy winem "Amelia".
Każdemu z moich znajomych, kiedy słyszą "wino Amelia", przychodzi na myśl altanka moich rodziców i gościnność. Każdy, kto nocował u mnie, nie wyszedł bez śniadania. Mama zawsze mimo pracy w szkole (nie, nie tylko 18 godzin, bo swego czasu pracowała w pięciu szkołach na raz) miała czas i serducho, żeby ugościć każdego i z każdym porozmawiać.
Teraz jest na emeryturze. Cieszyła się na nią bardzo, bo wiedziała, że wtedy będzie mogła podróżować i zwiedzać Europę. Niestety po 45 latach "zaniedbywania siebie" mama trochę kuleje. Jej marzeniem był udział w programie "Jeden z dziesięciu" i podróż do Wiednia. Czy to się uda? Nie wiem...
Wiec, reasumując, wszyscy drodzy, którzy jesteście przeciwni strajkującym nauczycielom... zapraszam do Ełku na wino Amelia, aby porozmawiać :)