Eteryczna perfekcja, biel, światła, gibkość i surowe piękno napiętych mięśni - z tym kojarzy się balet osobom, które obserwują go z zewnątrz. Mało kto myśli o wszystkich tych latach, które muszą upłynąć, by tancerka stanęła na scenie. Jeszcze rzadziej zastanawiamy się nad tym, jak wygląda droga na baletowy szczyt. I jak straszliwa jest cena tego, by na niego dotrzeć.Cena, którą płacą w Polsce dorastające dziewczynki i - znacznie rzadziej - chłopcy.
Książkę "Balet, który niszczy" Moniki Sławeckiej przeczytałam jednym tchem. To zbiór wywiadów z absolwentkami i absolwentem polskich szkół baletowych, ich rodzicami i jedną byłą nauczycielką. Przy lekturze pierwszego narastało we mnie niedowierzanie. Przy trzecim czułam złość. Po piątym byłam gotowa zrobić nalot policji i prokuratury, gdyby tylko znajdowały się w moich rękach. To, co dzieje się w szkołach baletowych nie ma nic wspólnego z finezją, a dużo z brutalną przemocą dorosłych wobec dzieci.
Z wywiadów wyłania się obraz szkoły baletowej jako miejsca, w którym uczennice są przeczołgiwane, upadlane i upokarzane przez nauczycielki (i nauczycieli) w każdy możliwy sposób. Na porządku dziennym są wyzwiska, krzyki, kpiny i inne formy przemocy psychologicznej. Ale to nie wszystko: do tego dochodzi poszturchiwanie, potrząsanie i bicie. I jeszcze "ręczne" rozciąganie na siłę - na przekór anatomii, zdrowemu rozsądkowi i woli samej dziewczynki. Coś chrupnęło? Doszło od urazu? Mówi się trudno, a reszta ma tańczyć dalej. I jeszcze wisienka na sadystycznym torcie: molestowanie seksualne ze strony kadry nauczycielskiej.
A wszystko to przy świadkach, bo po co się z tym ukrywać, jeśli jest się bezkarnym. Środowisko wie, ale nic z tym nie robi. Mniej wytrzymałe nauczycielki, którym nie pasuje taka sytuacja, po jakimś czasie odchodzą, lub udają, że nie widzą.
Prym wiodą najbrutalniejsi. I rok po roku, rocznik po roczniku, odbierają dziewczynkom poczucie własnej wartości, prawo do nietykalności osobistej i adekwatny obraz własnego ciała. Bo w szkole baletowej nawet uczennice chorujące na anoreksję są wyzywane grubych świń. Koło się zamyka.
Państwo niespiesznie wkracza dopiero wtedy, gdy jakaś dziewczynka odbiera sobie życie. Znęcanie się, mobbing, molestowanie, to wszystko, za co pracownik może pozwać pracodawcę, najwyrazniej się do tego nie kwalifikują. Wszak chodzi o sztukę przez duże S. Taka tradycja.
Gdzie są rodzice? Na początku cieszą się, że córka dostała się do elitarnej szkoły tanecznej. Potem przypisują zmęczenie córki, jej zamykanie się w sobie i niechęć do kontaktu ze światem przemęczeniu. Gdy wreszcie dostrzegają, że coś jest bardzo nie tak, zwracają się do szkoły. "W trakcie zebrań czy innych spotkań pedagodzy usiłowali wmawiać rodzicom, że kłopoty dzieci najczęściej wynikają z sytuacji rodzinnej" - mówi Agata Obiała, której córka, niedoszła baletnica, ma za sobą dwie próby samobójcze.
Książka jest pełna innych, mniej drastycznych przykładów autoagresji. Dziewczynki, które są łamane każdego dnia, zaczynają nienawidzić samych siebie.
"Jeśli musiałabym tam wejść, to tylko po to, żeby napluć tym ludziom w twarz" - mówi jedna z byłych uczennic szkoły baletowej, Maya Parysek. Dziwię się, że tylko to chciałaby zrobić po tym, co przeszła. Po filmie braci Sekielskich mówimy o tym, co się dzieje na katechezie, wyjazdach z księdzem, na plebanii. Najwyższy czas, byśmy przestali zamykać oczy na to, co się dzieje w polskich szkołach baletowych. Książka Moniki Sławeckiej jest dobrym pierwszym krokiem.