Jedna z najbardziej poczytnych polskich pisarek znów wywołuje rumieńce na twarzach co bardziej nieśmiałych czytelników. Na półkach księgarskich wylądowała właśnie powieść erotyczna "Kolejne 365 dni", natomiast my umówiliśmy się z Blanką Lipińską na naprawdę szczere pogaduszki. Będzie tutaj mowa zarówno o seksie, jak i celibacie; o kochających fanach i hejterach, o "normalnej" ekranizacji jej książki oraz wymarzonym filmie pornograficznym.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Hejt, z jakim zetknęłaś się przy okazji wydania pierwszych książek sprawił, że dziś nie lękasz się żadnych negatywnych reakcji?
Wiesz, gdy na rynku pojawił się mój debiut, wpadłam do wiadra pełnego żółci, wymiocin i pomyj. I choć wcześniej myślałam sobie "luz, jestem na to gotowa", okazało się, że wcale tak nie jest.
Nawet jeśli masz twardy tyłek, na podobne rzeczy nigdy nie uodpornisz się całkowicie, pewne sprawy zawsze będą bolesne. Chodzi mi tutaj o bezradność wobec głupoty internetowych, atakujących tchórzliwie, hejterów, choć wiem doskonale, że 99 procent z nich wciągnęłabym intelektualnie jedną dziurką w nosie.
Jednak mówimy tutaj nie tylko o anonimowych trolach. Ataki przypuszczały również środowiska feministyczne, nota bene kojarzone przecież z twoim nowym wydawcą, firmą Agora.
Tak, pojawiały się zarzuty dotyczące tego, że promuję kulturę gwałtu, uprzedmiotowienie kobiet itp. Zacznijmy jednak od tego, kto takie rzeczy wykrzykuje najgłośniej? To osoby, które nie przeczytały żadnej mojej książki.
A nawet jeśli to zrobiły, to wszystko potraktowały pobieżnie, bez czytania między wierszami, szukania drugiego albo i trzeciego dna.
Wyrwały sobie z kontekstu jakieś szczegóły i sprowadziły do stwierdzenia "bohaterka Lipińskiej lubi być gwałcona".
Te feministki nie zauważają (albo nie chcą zauważyć), że owa Lipińska opisała raczej zajeb***ty seks, który przynajmniej część z nich chciałaby przeżyć. Albo przeżyła, tylko wstydzi się do tego przyznać.
No a przede wszystkim nie zauważają, ile te książki dały Polkom. Ile kobiet uratowały owe krzyczące w internecie feministki? Bo ja tysiące! Odmieniłam na lepsze całe mnóstwo istnień, dostaję mnóstwo wiadomości w tym tonie. A co one zrobiły ? Gdzie ich dokonania?
Rozumiem, że jesteś feministką prawdziwszą, niż wojujące feministki?
Na pewno zrobiłam więcej od nich. Przecież to dzięki moim książkom dziewczyny zaczęły wymagać od życia, od siebie i od mężczyzn więcej. W imię tej rewolucji daję się opluć tabunom ludzi, spotykam się z agresją słowną i muszę ciągle walczyć.
Ale nie lubię nazywać się feministką. Wiesz, feminizm kojarzy mi się raczej z dawnymi czasami, gdy kobiety musiały naprawdę mocno starać się o to, żeby mieć jakikolwiek głos, żeby nie być już podludźmi.
Dziś dziewczyny nie doceniają efektów tamtej walki. Stały się zbyt wygodnickie, pozwalają sobie na bycie utrzymankami, prostytutkami w męskim świecie, choć często wydaje im się, że są feministkami. I kiedy przestaje im to odpowiadać, zaczynają się z tym kłócić. No gdzie tu sens ?
Wiesz, co jest prawdziwym problemem? Współczesne kobiety narzekają, że nie są szanowane przez facetów. Ale czemu się tutaj dziwić, skoro nie szanują się nawzajem, jedna hejtuje drugą. Masakra.
Znów wracamy do kluczowego słowa "hejt". Jaką metodę obrony przed nim przyjęłaś?
Po prostu spojrzałam na wyniki sprzedaży. Dzięki temu zorientowałam się, że liczby są po mojej stronie i tyle. Zauważyłam, że im bardziej jestem atakowana, tym zacieklej bronią mnie fani.
W internecie zaczęła się wielka wojna, kręcąca się wokół Lipińskiej. A przecież wiadomo, że każda wojna porusza gospodarkę. W tym przypadku ową gospodarką jest sprzedaż moich książek. Amerykański marketing – nieważne, co o mówią, ważne, żeby mówili.
Kto chce, niech czepia się mojej "grafomanii", ja będę tworzyć dalej. I nie dla pieniędzy, tylko dla satysfakcji udowodnienia niektórym, że siła jest kobietą.
W twojej sytuacji nawet nie musiałabyś tworzyć. Nie kusi cię scenariusz, w którym jedynie sygnujesz swoim nazwiskiem książki, które piszą ghost writerzy?
No wiesz?! W życiu! Pokaż mi choć jedną osobę, która byłaby w stanie podrobić mój styl, nie ma takiej. Kiedyś otrzymałam nawet taką propozycję, ale od razu powiedziałam: moje rzeczy czytają się tak dobrze, bo stoi za nimi prawdziwa osoba.
Ktoś powie, że po moje powieści sięgają osoby, które nie czytają wielu książek. OK, może i nie są to ludzie wyrobieni literacko (bo i ja taka nie jestem), ale bez przesady – nie są też idiotami.
Czują specyficzne, niepodrabialne emocje, które przelewam na papier. Jeżeli zastąpiłby mnie jakiś ghost writer, ta ściema zostałaby wyłapana od razu. Moje fanki to sprytne i szczegółowe bestie (śmiech).
Mojej twórczości można zarzucać naprawdę dużo, ale jedno jest pewne: nikogo nie pozostawia obojętnym. W jednych wzbudza złość, w innych płacz, jeszcze w innych śmiech. Ale to cała gama emocji, za które odpowiadam ja. Lipińska jest tą emocją.
Jak wygląda twój proces twórczy? Czekasz cierpliwie na wenę, czy narzucasz sobie rygor pisania w sposób regularny, jak robi to np. Remigiusz Mróz?
Nie no, nie porównujmy mnie do Remka, który ma na koncie dziesiątki książek. Wciąż uważam się za debiutantkę, więc nie można mnie pytać o jakieś niuanse dotyczące procesu twórczego.
Książki pisałam tak, jak przeciętny człowiek wstaje rano i robi sobie kanapkę z miodem. Pięć lat temu po prostu usiadłam i zaczęłam stukać w klawiaturę, żeby opisać to, co tkwiło w mojej głowie i tyle.
Napisanie powieści zabrało mi 2 albo 3 miesiące. Jednak mogłabym bezproblemowo zrobić to w maksymalnie dwa tygodnie. Ale musiałabym zamknąć się w jakimś bunkrze i odciąć od bodźców zewnętrznych, które bardzo łatwo mnie rozpraszają.
Jestem podatna na takie rzeczy, bo cierpię na nadpobudliwość. Taka forma ADHD, tyle tylko, że dotyczy aktywności umysłowej, nie fizycznej. Pisać mogę wtedy, gdy się nudzę.
Stan konta nie jest dla ciebie żadną motywacją do pisania?
Już po debiucie stałam się osobą zamożną, więc nie jest tak, że książki muszę wydawać, żeby z czegoś żyć. Jak będzie z regularnością tworzenia? Zobaczymy.
Na początku planowałam premiery co rok. Jednak debiut okazał się tak spektakularnym sukcesem, że po prostu wydawnictwo nie chciało czekać i kolejna powieść wydana została po czterech miesiącach.
Najwięcej zależy od potrzeby przelania czegoś na papier. W przypadku "Kolejnych 365 dni" chodziło o to, że znalazłam się w punkcie zwrotnym; co z resztą widać w powieści.
Nie będę pisać, nie mając nic do napisania. Bo nie ma takich pieniędzy, które zrekompensują ci na przykład utratę zdrowia.
Ludziom się wydaje, że sukces jest prosty, a mnie w połowie września 2018 zaprowadził do szpitala ze stanem przedzawałowym.
Miałaś wtedy więcej czasu na pożeranie literatury? Czy w ogóle jesteś molem książkowym?
Do czytania przekonałam się późno... Ale od początku: w szkole byłam bardzo słaba z języka polskiego. Co dyktando, to jedynka, no chyba że ściągałam.
Cierpię na coś, co dziś modnie określa się dysortografią, chociaż totalnie nie wierzę, że coś takiego naprawdę istnieje. Rodzice i nauczyciele wymyślili tę przypadłość po to, żeby łatwo i wygodnie uzasadniać problemy edukacyjne dzieciaków, choć prawda jest zupełnie inna – cała ta dysortografia to po prostu zaniedbanie.
Dokładnie tak, jak w moim przypadku: nie lubiłam czytać, a w czasach podstawówki nikt nie był w stanie zmusić mnie do tego, abym jednak po słowo pisane sięgała wystarczająco często.
Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy miałam jakieś 25 lat, gdy sama z siebie pokochałam książki. A że moją pasją stała się literatura erotyczna? Sorry, biję się w pierś.
No ale, mój Boże, chyba mniejszym złem jest to, że ktoś czyta rzeczy uznawane za niezbyt ambitne, niż żeby nie czytał w ogóle, prawda?
Jako pisarka nie marzyłaś nigdy o skoku na głęboką wodę, o tworzeniu literatury przez wielkie "L"?
Takie rzeczy to pisał Żeromski! Ja nigdy nie siliłam się na tworzenie wielkiej, ambitnej literatury. Mam w sobie sporo pokory, wynikającą ze świadomości braków warsztatowych.
Chciałabym umieć używać większego zasobu słownictwa, lepszych konstrukcji zdań i błyskotliwszych porównań. Wiem też, że z punktu widzenia znawców literatury łamię wszystkie zasady poprawnej polszczyzny.
Piszę tak, jak mówię, a mówię bardzo prosto. Nie dlatego, że nie potrafię być elokwentna. Po prostu jeżeli chcę coś komuś przekazać, nigdy nie ubieram tego w jakieś zawoalowane struktury, tylko robię to w sposób możliwie przejrzysty, nieskomplikowany.
Jednak to wszystko nie oznacza, że moje książki nie mają drugiego albo i trzeciego dna, ani tego, że się nie rozwijam. "Kolejne 365 dni" to rzecz znacznie dojrzalsza, napisana lepiej.
Całość jest bardziej przemyślana, natomiast akcja tak złożona, że po raz pierwszy rozpisałam sobie "drabinkę" z fabułą, żeby czegoś nie poplątać.
Zawsze zazdrościłam pisarzom, którzy potrafią kreować rzeczy totalnie fantazyjne, stworzone wyłącznie w wyobraźni. Ja umiem tylko opisywać swoje życie, własne doświadczenia.
Każda moja książka to forma zajrzenia do mojego życia, głowy, serca.
Pierwowzór każdego bohatera ma odpowiednik w świecie realnym. Wiesz, że istnieje nawet prawdziwy Nacho, postać z "Kolejnych 365 dni"? Uczył mnie surfowania…
Ten bohater jeszcze powróci? Zakończenie trzeciej książki zostawiłaś otwarte...
W tym momencie traktujmy moje powieści jako trylogię, ale kto wie... Na razie planuję jednak coś zupełnie innego, dosłownie parę dni temu wpadłam na pewien rewolucyjny pomysł. Jeżeli to wypali, będę pierwszym autorem na świecie, który zrobił coś takiego!
Nie mogę ci jeszcze niczego zdradzić, bo to rzecz zupełnie świeża, nie mówiłam o niej nawet wydawcy. Ale uwierz: naprawdę zrobię tą książką dobrze całej Polsce (śmiech). To będzie totalny szok, bomba!
Po części to powtórka z czasów mojego debiutu. Gdy nie mogłam znaleźć książki erotycznej, która odpowiadałaby mi w 100 procentach, postanowiłam napisać ją sama.
To tak, jak z pornosami: oglądając je, uznaję, że jeden jest gorszy, inny lepszy, jednak zawsze chciałabym coś w nich zmienić.
Na ideał można byłoby liczyć, gdyby taki film nakręcić samemu, dopiero wtedy wszystko byłoby skrojone idealnie. Nie sądzisz (śmiech)?
Czy to zawoalowana zapowiedź filmu dla dorosłych twojego autorstwa?
Marzyłoby mi się coś takiego, ale tutaj pojawia się podstawowy problem: poziom branży pornograficznej w Polsce. Niskie budżety, totalna żenada. Oglądając takie filmy, jestem wręcz zawstydzona, że to robię.
Amerykańskie wysokobudżetówki to już zupełnie inna sprawa. Za Oceanem mogłabym nakręcić taki film jak najbardziej. Oczywiście byłoby to coś ze złożoną fabułą, czyli skierowane raczej do kobiet. Ale żebyśmy mieli jasność, ja reżyseruje, a nie gram (śmiech).
Wam, mężczyznom, w pornografii wystarczy sam akt płciowy – najlepiej, jeżeli wszystko zaczyna się w momencie "wsadu". Dla nas, kobiet, bardzo istotne jest to, jak do owego aktu doszło.
Wiesz: on przychodzi do niej jako hydraulik albo prezes w garniturze i te sprawy. Kobiety karmią się emocjami.
A jak będzie wyglądała "zwykła" ekranizacja twojej książki? Będzie w niej dużo i emocji, i nagości?
W roku 2020 chciałabym zabrać się za serial, bo specjaliści policzyli, że gdyby chcieć dokładnie zekranizować "365 dni" – uwzględniając wszystkie zawarte tam wątki – całość musiałaby trwać 14,5 godziny.
Świetnie byłoby też stworzyć jeszcze żartobliwą ekranizację mojej książki. Coś totalnie dla beki; parodię w stylu "Strasznych filmów" albo "American Pie". Sama ciągnę łacha moich powieści, a więc bawi mnie taka opcja (śmiech).
To wszystko jednak plany, na razie zabraliśmy się za "normalny" obraz pełnometrażowy. Będzie to luźna adaptacja powieści, gdzie z jednej strony zrezygnowaliśmy z pewnych wątków, z drugiej dodaliśmy elementy, których tam nie było.
Dlaczego? Książka jest pisana z perspektywy oczu Laury, a tutaj zobaczymy to, co widział Massimo.
Co do nagości: na pewno scen łóżkowych będzie więcej, niż w "50 twarzach Greya". Jednak jeżeli ktokolwiek zakłada, że nakręcimy naprawdę ostry erotyk, jest w błędzie. Penisa we wzwodzie na pewno nie pokażemy. W polskim kinie to nie przejdzie, takie prawo.
Cenzury będzie znacznie więcej?
Nie zgodziłam się na zbytnie ocenzurowanie pewnych rzeczy. Próbowano na przykład wyrzucić scenę ze stewardessą. Tak, tę samą, która podzieliła nasz kraj. Powiedziałam, że nie ma mowy, przecież to kultowa scena w literaturze polskiej!
Całość ma być lekkim filmem obyczajowym, takim połączeniem "Seksu w wielkim mieście" i "Pretty Woman". No i może jeszcze "Tatuażu" Jane Campion, czyli obrazu, w którym sceny erotyczne były naprawdę wysmakowane.
Wiesz, jaki efekt chcę osiągnąć? Gdy zobaczysz ten film, stwierdzisz "wow, to wygląda jak amerykańska produkcja"!
Rozumiem, że w obsadzie uwzględniono całe mnóstwo znanych twarzy?
A właśnie, że nie. Chciałam uciec od oklepanych nazwisk. Męczy mnie to, że gdy idę na polski film, ciągle widzę te same twarze: Dygant, Stramowski, Warnke, Karolak, Adamczyk itp.
Nie mówię, że to źli aktorzy, ale ileż można ich oglądać w głównych rolach? Mam ich dość.
Na pewno nie chciałabym powtórzyć błędów, które popełniono przy "50 twarzach Greya", czyli filmie, który pokonała nie słaba fabuła, ale wybór obsady. O ile Dakota Johnson dała radę, to Jamie Dornan był porażką.
Przecież on – grając dominującego samca – wciąż się uśmiecha. Jest wesolutki nawet wtedy, gdy sięga po pejcz, aby zadać ból kochance. No błagam, co to za BDSM!? Dornan położył ten film na łopatki...
Tak więc skupiliśmy się na tym, aby w naszej ekranizacji zagrali artyści ze świetnym warsztatem. Aktorki, które w niej zobaczysz, są artystkami, na co dzień występującymi m. in. w teatrach.
To nie jakieś flufferki, które do tej pory grały w pornosach. To młode pokolenie, nadzieje polskiego kina. Dlatego też podczas kręcenia scen erotycznych będzie trzeba zapewnić im możliwie komfortowe warunki pracy. Na planie zostaną tylko operator, reżyser i…
… zakładam, że ty?
Tak, chcę przy tym być, bo wiem najlepiej, jaka emocja musi towarzyszyć danej scenie. Ma być tak, że każda kobieta podczas seansu rozpłacze się ze wzruszenia, ale po wyjściu z kina będzie podniecona tak, że od razu dosiądzie swojego faceta. Chodzi mi o wyzwolenie w widzach takich właśnie emocji.
Wierzę, że skoro udało mi się napisać tak rewelacyjne zdaniem ludzi książki, to dam radę dopilnować, aby powstał film, którzy rzuci widzów na kolana.
Zakładam także, że to będzie naprawdę wielki sukces kasowy, który pokaże siłę pragnienia naszego narodu.
Aby tak było, wykorzystasz te same sposoby, których użyłaś do wypromowania swoich książek?
Przecież przepis na sukces jest bardzo prosty, niezależnie od branży. Całe życie pracowałam w sprzedaży, a wszystko sprzedaje się w taki sam sposób, mechanizmy są bardzo podobne. To dlatego ja – nie znając w ogóle realiów rynku książkowego – byłam w stanie totalnie go zamieść.
To nie kwestia braku skromności, tylko pragmatyzm. Pod względem biznesowym zawsze jestem doskonale przygotowana do tego, co robię. Można osiągnąć absolutnie wszystko, o ile ma się łeb na karku, inteligencję i odwagę.
Porozmawiajmy o tej ostatniej – jak wielka odwaga jest niezbędna, aby napisać w Polsce powieść erotyczną?
Podejrzewam, że całe mnóstwo pisarzy ma w swoich szufladach świetne i równie skandaliczne książki. Jednak boją się je wydawać. Nie są w stanie przeskoczyć bariery wstydu, którą pokonałam ja.
To kwestia polskiej mentalności, na którą wpływa religia katolicka. Jesteśmy spętani przez zakazy, nakazy i wstyd, które od dziecka wpajają nam księża.
Ale to przecież totalna paranoja: jeżeli duchowni rzeczywiście przestrzegają zasad celibatu, to nie znają się na seksie, a jeżeli na czymś się nie znasz, to nie pouczaj w tej kwestii innych!
No a jeśli ten seks jednak uprawiają, to są z automatu niewiarygodnymi hipokrytami. I tak źle, i tak niedobrze. A więc niech faceci w sukienkach nie mówią mi, że mam wstydzić się swojego ciała i pragnień, albo, że czegoś robić nie wypada, bo to grzech.
Grzechem jest krzywdzenie innych ludzi oraz dzieci, grzechem jest bycie złym człowiekiem. Seks, na który godzi się dwoje dorosłych osób, to piękna sprawa!
Dlatego zamierzam i uprawiać seks, i pisać (czy mówić) o nim jako czymś, co służy radości, przyjemności, a nie wyłącznie robieniu dzieci i zgarnianiu kasy z programu 500+, czyli czegoś, na czym cierpią moje podatki.
Skoro o dzieciach mowa – długo wierzyłaś, że przyniósł cię bocian?
Mój dom był jednocześnie konserwatywny i liberalny. Mama długo próbowała mi wmówić, że seks to coś, co robi się wyłącznie z jednym mężczyzną, oczywiście dopiero po ślubie. Ale kwestie dotyczące "tych" spraw nigdy nie były tłumaczone na zasadzie bocianów albo kapusty.
Rodzice zaczęli uświadamiać nas – mnie i o rok starszego brata Kubę – przy pomocy pewnej książki dla dzieci o tytule "Mamo, tato, opowiedzcie mi, skąd się wziąłem". Kuba zaczął czytać mi ją, gdy miałam zaledwie dwa i pół, może trzy lata.
Później zaczęła intrygować nas "Sztuka kochania" Wisłockiej, która stała na półce z książkami. Chociaż po tę pozycję mogliśmy sięgnąć dopiero, gdy brat miał 15, a ja 14 lat.
Był to odpowiedni moment?
Dziewictwo utraciłam dopiero w wieku niemal 18 lat. Bardzo późno, zwłaszcza biorąc pod uwagę współczesne standardy. Podejrzewam, że dziś nie wytrzymałabym tyle, bo pewnie pojawiałaby się większa presja ze strony rówieśników.
Ważne było również to, że moja przyjaciółka zaszła w ciążę, gdy miałyśmy po 15 lat. Mnie już też kusiły takie sprawy, ale po wpadce koleżanki przyszło otrzeźwienie; zrozumiałam, że takie rzeczy mogą wiązać się nie tylko z frajdą, ale i poważnymi problemami życiowymi.
Stwierdziłam, że poczekam z seksem do czasu, gdy będę starsza, trafię na odpowiedniego faceta.
No właśnie – jaki powinien być ów facet? Czy musi być oczytany?
Przede wszystkim musi być ode mnie inteligentniejszy. Nie mądrzejszy, lecz inteligentniejszy, bo to dwie różne sprawy. Jestem inteligentna i mam bardzo szeroką wiedzę ogólną, lecz nie uważam się za osobę mądrą.
Dodajmy, że należę do osobowości bardzo silnych i potrzebuję kogoś, kto potrafi poskromić złośnicę, która tkwi wewnątrz mnie. A tego nie można zrobić przy użyciu siły fizycznej, w grę wchodzi wyłącznie zdominowanie intelektualne.
Jestem również osobą, która jeżeli tylko wyłapie u faceta jakiś kompleks, momentalnie wyrwie mu nim jaja. Tak więc dobrze, jeżeli mężczyzna osiąga sukcesy, jest człowiekiem spełnionym. Wtedy jego pewność siebie jest w stanie mnie odurzyć.
Rozumiem, że istotna jest także grubość jego portfela?
To brutalne, ale na jakiejś podstawie musimy oceniać ludzi. Więc sorry, ale jeżeli widzę kogoś inteligentnego i oczytanego, a zarazem biednego, to uważam, że coś jest nie tak.
Skoro przed czterdziestką nie osiągnął niczego, to coś nie pykło. Przecież człowiek naprawdę łebski potrafi swój intelekt odpowiednio spieniężyć.
Biegnę przez życie bardzo szybko, więc mój mężczyzna nie może być wolniejszy. Musi być i sprinterem, i maratończykiem.
Pytanie, czy takie połączenia w ogóle istnieją...
Nie wiem, ale aktualny partner jeszcze jakoś się trzyma (śmiech).
Wiesz, nigdy nie wytrzymałam w związku dłużej, niż dwa lata. Faceci "od zawsze" bali się mnie, bo od momentu poznania sprawiałam wrażenie podłej suki. Choć oczywiście to jedynie poza, bo w środku tkwi mała, delikatna dziewczynka.
Teraz stoi za mną jeszcze sukces – również finansowy – a to sprawia, że mężczyznom jaja kurczą się jeszcze bardziej. Zaczyna się myślenie: jak zaimponować jej kasą, skoro jest bogata?Jednym słowem doszłam do punktu, w którym mam totalnie przejeb***ne.
Skoro tak, możesz przecież po prostu pomyśleć o utrzymanku…
Owszem, byłoby mnie na niego stać, ale cóż, nie kręciłby mnie, bo przecież bym go nie szanowała. Więc taka opcja odpada (śmiech).
Wracając do związków – wiesz, co jest problemem dodatkowym? Faceci, którzy kojarzą, o czym piszę, stresują się na zasadzie "jakie ona musi mieć oczekiwania w łóżku, przecież nie da się im sprostać"!
Okazało się, że dzięki pisaniu książek o seksie zrobiłam karierę, "dzięki" której… mam utrudnione uprawianie seksu, niezły samobój.
Lipińska ma przerąbane, bo wychodzi na to, że jeśli rozstanę się z aktualnym partnerem – który poznał mnie przed całym tym zamieszaniem – to już do końca życia będę żyła sama, w celibacie (śmiech).
Chociaż parę lat temu, będąc w takiej właśnie sytuacji, napisałam sagę "365 dni", tak więc może dla fanów to akurat dobra wiadomość (śmiech, przez łzy).