Gdy widzę słodycze, to kwiczę, a oczy mi świecą jak znicze – choć nie jestem fanem twórczości Golec uOrkiestry, ze słowami tej piosenki utożsamiam się naprawdę mocno. A więc nic dziwnego, że tak bardzo podekscytowała mnie wyprawa w Alpy, podczas której mogłem przyjrzeć się temu, jak powstaje legendarna czekolada Milka. Czy w jej trakcie zobaczyłem fioletową krowę? Zapraszam do wspólnej wędrówki.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Wylądowałem właśnie w Zurychu. Teraz czas na relaksującą jazdę krętymi, malowniczymi drogami w stronę Niemiec, po drodze zaliczając rejs promem przez Jezioro Bodeńskie.
Celem jest skąpana w zieleni, sielska wioska w niemieckich Alpach, a mówiąc precyzyjniej: gospodarstwo prowadzone przez trójpokoleniową rodzinę. To jedna z ośmiuset niewielkich farm, dostarczających sto procent mleka do produkcji czekolady Milka.
W tym przypadku nie ma mowy o hodowli na skalę przemysłową – w grę wchodzą jedynie takie właśnie niezależne gospodarstwa, leżące na górzystych terenach Niemiec i Austrii.
Najmniejsze z nich hodują około 20 krów, średnia wynosi 60 sztuk. Nasi gospodarze posiadają ich 85, tak więc – biorąc pod uwagę tutejsze standardy – są jednymi z największych dostawców mleka, z którego produkowana jest Milka. Gdzie leży sekret wyjątkowego smaku tego składnika?
– Absolutną podstawą jest odpowiednia dieta naszych podopiecznych, czyli trawa z mieszanką odpowiednich ziół, której jedna krowa potrafi zjeść nawet 100 kilogramów dziennie. No i to, że nasze zwierzęta prowadzą naprawdę fajne życie – mówi prowadzący to gospodarstwo rolnik.
Im dłużej przyglądam się jego "krasulom", tym lepiej rozumiem, czym jest owo fajne życie: część zwierzaków prowadzi intensywne życie towarzyskie na przydomowej łące, "plotkując" z koleżankami i nieustannie przeżuwając.
Natomiast te, które mają dosyć sierpniowego upału, człapią do obory, w której zestaw wentylatorów sufitowych zapewnia przyjemny chłód.
Lecz to nie koniec atrakcji – jeżeli którakolwiek z rogatych dziewczyn chciałaby zrelaksować się jeszcze bardziej, może liczyć na... masaż.
Służą do tego urządzenia "Happy Cow", wyposażone w obrotowe szczotki, przypominające te z myjni samochodowych. Dzięki fotokomórkom włączają się automatycznie, gdy tylko zbliży się do nich zwierzę, które uznało, że musi się nieco odprężyć.
– Nie są to jakieś ekstrawagancje. Takie rzeczy naprawdę wymiernie wpływają na jakość mleka, czyli coś, co jest absolutną podstawą – podkreśla gospodarz.
Każda z jego podopiecznych daje średnio dwadzieścia litrów dziennie. Co istotne: gdy wraz z wiekiem wydajność mleczna krowy spadnie w znacznym stopniu, zwierzę jest odsprzedawane za symboliczną kwotę do mniejszego gospodarstwa w okolicy, produkującego mleko wyłącznie na potrzeby własne i "sąsiedzkie".
Wybiła godzina 17:00. W powietrzu unosi się podekscytowane muczenie – oto nadszedł czas drugiego dojenia (pierwsze odbywa się o szóstej nad ranem), czyli kolejny rytuał, za którym krowy wręcz przepadają.
Choć zwierzaki przebierają niecierpliwie kopytami, to nie zachowują się jak bydło. Czekają cierpliwie w kolejce przy dwóch bramkach prowadzących do stanowisk dojenia, w międzyczasie zabijając czas np. lizaniem moich uszu.
Cóż, w tego rodzaju gospodarstwach krowy mają naprawdę bliski kontakt z człowiekiem, dzięki czemu są istotami mocno kontaktowymi. Bądź wręcz nieco namolnymi.
Zbliża się wieczór, a więc powoli trzeba żegnać się z alpejskimi krowami, które niedługo udadzą się w objęcia Morfeusza.
Jednak wcześniej ekipę z Polski czeka jeszcze wielki zaszczyt: możemy nadać imię cielakowi, który przyszedł na świat podczas naszej wizyty.
O ile – wtrąćmy pewną ciekawostkę – najpopularniejszym imieniem wśród alpejskich krów jest Baby, my chcemy postawić na coś czysto słowiańskiego, czyli Mućkę.
Gdy okazuje się, że tradycją tego gospodarstwa są imiona zaczynające się na "L", idziemy na kompromis: w rejestrze pojawia się niejaka Lućka.
Odjeżdżamy, zostawiając za sobą naszych germańskich gospodarzy, którzy wciąż łamią sobie języki, podejmując desperackie próby poprawnego (czyli miękkiego) wymówienia owego słowa.
Wolfgang i fabryka czekolady
Bludenz, niewielkie miasto w Austrii, leżące zaledwie 20 minut jazdy samochodem od granicy z Liechtensteinem. Trafiłem tutaj, kierując się z Niemiec na południe, aby prześledzić trasę, jaką przebywa alpejskie mleko.
Trop urywa się w działającej od 1887 roku fabryce, zatrudniającej ponad 300 osób. Oto Milka Lädele, czyli miejsce, w którym znajduje się przyzakładowy outlet (można w nim nabyć łakocie tak świeże, jak to tylko możliwe) oraz muzeum firmy. W tym drugim z zapartym tchem oglądam filmy ze słynnym świstakiem, bohaterem kultowych już reklam telewizyjnych sprzed lat.
Teraz czas na kolejne atrakcje, czyli pamiątkowe zdjęcie ze sztuczną krową (tak, jest fioletowa!) i możliwość sporządzenia własnoręcznego zmieszania czekolady z rozmaitymi dodatkami pod okiem tutejszego kierownika ds. jakości, Wolfganga Bertscha.
– To właśnie tutaj trafia mleko produkowane w niewielkich gospodarstwach, skupionych w promieniu 100 kilometrów, w Alpach. Łączymy je m. in. z miazgą kakaową, wykorzystując starą szwajcarską recepturę. Tak przy okazji: nazwa marki Milka wzięła się od dwóch niemieckich słów: "Milch" (mleko) i "Kakao" – pan Wolfgang przedstawia kolejne szczegóły dotyczące słynnej czekolady, którą już od roku 1901 wkłada się w charakterystyczne fioletowe opakowania.
To wszystko jest zaledwie wstępem do głównego punktu programu: po odpowiednim przygotowaniu się ("Proszę założyć specjalne obuwie i strój ochronny oraz zdjąć zegarek") mogę przekroczyć wrota raju każdego łasucha.
Trafiam do hali, gdzie po liniach produkcyjnych sunie ogromne morze czekolady. Co można rozumieć przez "ogromne"?
– W ciągu jednego dnia powstaje tu od 600 tysięcy do ponad miliona tabliczek. Teraz jest tutaj raczej spokojnie, bo wiadomo, w lecie zapotrzebowanie na czekoladę jest nieco mniejsze, najgorętszy okres dopiero przed nami – tłumaczy mój przewodnik.
Największa gorączk zacznie się w okolicach Bożego Narodzenia. W czasie poprzedzającym owo święto powstaje aż 60 procent całorocznej produkcji fabryki w Bludenz. Jeżeli wyliczyć średnią, to co godzinę na świecie sprzedaje się 150 tysięcy produktów z logiem Milka.
Dodajmy, że Polacy należą do piątki narodów (obok Niemiec, Francji, Austrii i Rosji), które tę czekoladę kochają najbardziej i kupują jej najwięcej.
Nadchodzi (bolesny) moment, w którym czas wracać nad Wisłę. Mam tylko nadzieję, że gdy opowiem znajomym, jakich rzeczy zasmakowałem podczas tej wyprawy, nie usłyszę sarkastycznego "tja, a świstak siedzi i zawija w sreberka"...