– To bardzo długa wycieczka przez moje życie. Zaczęło się od tego, że dzień przed Powstaniem Warszawskim mama wywiozła mnie ze stolicy do braci mieszkających w Piotrkowie Trybunalskim. Udawała Niemkę w pociągu. Prawdopodobnie uratowała mnie i sobie życie – wspomina w rozmowie z naTemat Michał Urbaniak. Jego nowa płyta "For Warsaw with love" ukaże się 26 lipca w związku z obchodami 75. rocznicy Powstania Warszawskiego.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Niedługo przed rozmową z panem Taco Hemingway zapowiedział płytę z tytułem podobnym do pańskiej: "Pocztówki z WWA, lato ‚19". Czy współpracujecie razem lub oba albumy są jakoś powiązane?
Absolutnie nie, ale lubię Taco Hemingwaya. Nawet kiedyś prowadzono w naszym imieniu rozmowy o ewentualnej współpracy. Nic z tego nie wyszło, a o jego nowej płycie nawet nie słyszałem.
Jednak na pańskiej płycie hip-hopu nie zabraknie.
Z wyjątkiem dwóch utworów, to w każdym pojawia się rap - jest integralną częścią tej płyty.
A bez jazzu przecież nie byłoby też rapu.
Tak, to wszystko łączy się w jedną całość. Jazz powstał tak samo jak hip-hop, tylko że kilkadziesiąt lat wcześniej.
Stolicą jazzu był i jest Nowy Jork. Podobnie jest hip-hopem, który był swoistym odbiciem jazzu. W latach 60. był ostry jazz był na wschodzie, a z kolei cool jazz, na spokojniejszym zachodzie - w Kalifornii. Podobny podział funkcjonował w hip-hopie: east coast i west coast.
Trzeba przyznać, że przedwojenna Warszawa też była mocno jazzowa.
Cała Polska taka była. Doświadczyłem tego w szkole, kiedy zaczynałem swoją przygodę z jazzem. W Łodzi działał też powstały jeszcze przed wojną big band braci Łopatowskich, była też orkiestra Cajmera, chór Czejanda, który zresztą w samplu śpiewa na mojej płycie. O samej przedwojennej Warszawie słyszałem tylko z opowieści mamy, ale faktycznie rozbrzmiewał tam jazz.
Jaki miał pan pomysł na płytę "For Warsaw with love"?
To bardzo długa wycieczka przez moje życie. Zaczęło się od tego, że dzień przed Powstaniem Warszawskim, mama wywiozła mnie ze stolicy do braci mieszkających w Piotrkowie Trybunalskim. Udawała Niemkę w pociągu. Prawdopodobnie uratowała mnie i sobie życie.
Płyta kończy się i zaczyna "Czerwonym autobusem". To symbol tej mojej podróży, która trwa do dziś. Już od 60 lat. Najpierw był czerwony autobus, potem Warszawa, po czym trasy z Andrzejem Trzaskowskim, którego syna, dzisiejszego prezydenta stolicy, Rafała, na rękach nosiłem. Następnie były podróże samolotem do Paryża i przez Atlantyk. A tam Roman Polański, Barbara Kwiatkowska, Miles Davis i John Coltrane.
Będąc dwa tygodnie w Stanach, zrozumiałem, że Nowy Jork to moje miejsce. Marzyłem o tym od 15 roku życia. Jak widać, marzenia się spełniają, ale muszą być bardzo silne i mocne. W Nowym Jorku mieszkam już 43 lata.
Kogo usłyszymy?
Większość moich nowojorskich przyjaciół to czarni muzycy. Dodam, że jako 13 latek zakochałem się w bluesie, który podobnie jak jazz został stworzony przez Afroamerykanów. To jedyna oryginalna sztuka, która powstała w Stanach i jest częścią światowej kultury.
A więc ci nowojorscy przyjaciele, a nawet i ich dzieci, wzięli udział w tym projekcie. Ważny jest też fakt, że wszyscy zapoznali się z historią naszego kraju. Zaskoczyło mnie, kiedy 20-letni raper wplata w tekst polskie słowa. Wszyscy przestudiowali temat, byli zafascynowani Powstaniem Warszawskim. Ten album ilustruje bardzo wiele emocji.
Wśród muzyków na płycie są m.in. Marcus Miller, Herbie Hancock, Michael Patches Stewart , David Gilmour czy Lenny White. A także nowa generacja. Myślę, że mam dar do szybkiego rozpoznawania talentów. Po przesłuchaniu paru empetrójek, odkryłem świetnego rapera. Będę go lansował, ponieważ jest fantastyczny.
Jak się nazywa?
Nazywa się Walter West. Ma, jak to mówimy po amerykańsku, underground following, czyli jest znany w podziemiu, ale dla mnie był odkryciem. Jest go dużo na płycie. Poza tym jest też wokalista r’nb James D-Train Williams, który napisał tekst o Warszawie do mojej autobiograficznej melodii w nowej aranżacji: "Manhattan Man". To będzie pierwszy singiel z tej płyty.
Jak udało się panu zebrać ich wszystkich na jednej na płycie?
Przygotowania, negocjacje i praca nad płytą trwały dwa lata, a potem to jeszcze trzeba było wszystkich nagrać w studiu. A każdy ma swoje terminy. Najważniejsze jest, by mieć wystarczającą ilość czasu. Było mi łatwiej, bo jestem zaprzyjaźniony z większością muzyków.
Na samym początku jednak najważniejsze jest, by wysłać odpowiednią muzykę, żeby zainteresować innych. To nie jest tak, że ci muzycy potrzebują pieniędzy lub czegokolwiek do grania. Muszą posłuchać, musi to im się też spodobać. Jeśli tak się stanie, to chętnie zagrają.
Nie mogę jednak wymagać, by ktoś przyjechał za miesiąc w środę na nagranie. Muszę odczekać, aż ta osoba ma wolne. Jeden z moich ulubionych artystów, Kenny Garrett, miał dogrywać swoje partie saksofonowe będąc na trasie w Teksasie. Nie zdążył. Takie sytuacje się zdarzają, ale warto próbować.
W polskim mainstreamie jazzu co prawda nie słyszymy, ale w świecie Polska jest znana z muzyków tego nurtu, dokonań. Nadal Polacy są w czołówce jazzmanów?
Oczywiście, że tak. Tylko, że też nie do końca tak to wygląda. Sam jestem warszawskim łodzianinem. Urodziłem się w Warszawie, wychowałem w Łodzi, a mieszkam w Nowym Jorku.
Jest skandynawski jazz, polish jazz, ale nie traktowałbym tego podziału w kategoriach sportowych. Jazz jest jeden. To, że w Polsce powstaje dużo dobrej muzyki w tym gatunku, to nic tylko się cieszyć.
To zależy od pewnych predyspozycji i upodobań. Jazz to na pewno pasja, a nie zawód. Kiedy moja córka Mika, którą również słyszymy rapującą i śpiewającą na płycie, miała 12 lat i zaczęła śpiewać, to zapytała co ma dalej robić. Odpowiedziałem, że „Skoro musisz, to śpiewaj”.
Czy płyta "For Warsaw with love" jest tylko dla warszawiaków?
Nie, bowiem to hołd z dedykacją dla Warszawy, o Warszawie i z Warszawy. Dla całego świata.
A czy przeszła przez pana myśl o powrocie na stałe do Polski?
Ja jestem cały czas w podróży. Kiedy jestem za długo po jednej stronie oceanu, to korci mnie, by polecieć na drugą. Grywam tu i tam. Najbardziej w domu czuję się w Nowym Jorku. Jednak wygląda to tak, że najprzyjemniejszą rzeczą jest przylot i wylot z Nowego Jorku. W moim obecnym okresie życia, potrafi być bardzo męczący. Jestem pracoholikiem, a tam naprawdę jest co robić.
Rozumiem, że na muzyczną emeryturę się pan w ogóle nie wybiera?
Mnie to nawet trudno namówić na wakacje. Żona mówi, że trzeba chwilę wypocząć, więc ja pakuję walizkę, instrumenty, komputery i potem piszę muzykę na świeżym powietrzu.
Jedno z najstarszych moich wspomnień, to ruiny Warszawy i zniszczona Starówka. Pamiętam to jak przez mgłę, ale ten obraz mam ciągle przed oczami. Wychowałem się jednak w Łodzi. Mając 17 lat ponownie wróciłem do Warszawy. To była dość nagła decyzja. Grając w Łodzi, usłyszał mnie Zbyszek Namysłowski. Powiedział, że gdybym mieszkał w Warszawie, to gralibyśmy razem. Spakowałem się i następnego dnia przeprowadziłem się. W Warszawie również studiowałem.
Warszawa dla Polski jest jak Nowy Jork dla Amerykanów. Jeśli kogoś się poznaje w Nowym Jorku, to pyta się: "Skąd przyjechałeś?". Większość nowojorczyków jest spoza miasta. Amerykanie uznają jazz za swoją muzykę, ale jak ktoś dobrze gra, to jest po prostu swój człowiek.