Cu tu dużo ukrywać, związki praktycznie zawsze są skomplikowane. W końcu tworzy je dwoje zupełnie różnych od siebie ludzi. Różnych pod względem charakteru, osobowości, nawyków, wychowania, a często również narodowości. Tak, różnice kulturowe mogą wiele namieszać, ale jednocześnie mogą bardzo wzbogacić. Jak Polkom żyje się na co dzień z obcokrajowcami?
Związki osób różnych narodowości dzisiaj nikogo już nie dziwią. W końcu żyjemy w globalnej wiosce. W Unii Europejskiej nie zamykają nas już granice, więcej podróżujemy, często imigrujemy, pracujemy w zagranicznych firmach, mamy coraz bardziej zróżnicowane otoczenie – to wszystko przekłada się na romantyczne relacje.
W końcu serce nie sługa.
Miłość to miłość, nieważne z kim. I to prawda. Ale czy różnice kulturowe nie stają często na drodze do szczęścia? Inna rasa czy narodowość partnera wciąż jeszcze często są punktem wyjścia komicznych historii o rodzinach zszokowanych wyborem córki, jak we francuskim filmie "Za jakie grzechy, dobre Boże". – Bylebyś mi tu nie przyprowadziła żadnego Niemca – usłyszała z kolei kiedyś moja koleżanka od ojca, kiedy wyjeżdżała do Niemiec.
Różnice kulturowe to tylko stereotypy, a może jest w tym ziarno prawdy? Zapytałam o to pięć Polek, które były lub są w związkach z mężczyznami innej narodowości.
"Zaskoczył mnie jego spokój"
Paula jest rok po ślubie z Anglikiem. Razem są już 6 lat, pierwsze 2 lata żyli na odległość. Chcieli być razem, więc w końcu przyszedł czas na poważne decyzje – partner Pauli przeprowadził się z Wielkiej Brytanii do Polski.
Jak wygląda ich życie w Warszawie? – Mamy sporą różnicę temperamentów. Ciężko stwierdzić na ile to jest kulturowe, ale on jest stereotypem takiego flegmatycznego Anglika, którego nic nie rusza – opowiada Paula.
Co ją zaskoczyło? Jego spokój. – To jest nie do opisania, żaden inny mój partner taki nie był. Na Wyspach – oczywiście poza Londynem – jest zupełnie inny tryb życia, jest dużo mniej nerwowo. Zero jakiejś spiny, nagonki. Jak pojechałam tam na Boże Narodzenie, to w jego rodzinie nikt się niczym nie przejmował, wszystko na spokojnie, żadnego latania z garami i robienia kupy żarcia. Nie wiedziałam, że tak można – mówi.
Paula wyznaje, że na co dzień jest zupełnie normalnie, z mężem dzieli się obowiązkami po równo. – Ja mam jednak tendencję do bycia matką Polką i robienia wszystkiego sama i po swojemu – zaznacza. I dodaje, że największe spięcia mają o... temperaturę. – Jemu jest zawsze za ciepło. Jest minus 10 na dworze, a on do mnie: "podkręć ogrzewanie i otwórz okno" – śmieje się.
Życie w obcym kraju jest jednak dla męża Pauli często wyzwaniem. – Problemy to nasz nieszczęsny język. Po 4 latach Polsce mąż nadal nie mówi swobodnie, urzędy czy poczta wymagają asysty. Pamiętam, że jak przyjechał i poszliśmy do banku założyć mu konto, wywołaliśmy panikę w oddziale, kiedy poprosiliśmy o kogoś z angielskim. Chociaż ostatnio znaleźliśmy parę miejsc gdzie się dogada, chociażby w urzędzie Warszawa Ursynów – opowiada Paula.
Jak dodaje, jej męża męczy i zaskakuje biurokracja nad Wisłą. – Pity, meldunki, pesele... U nich tego nie ma, nawet dowodów nie mają. Dla niego największa paranoja to zwolnienia chorobowe, nie rozumie, że na każdą duperelę, musisz iść osobiście do lekarza i wziąć papier. W Wielkiej Brytanii w przypadku krótkich chorób się po prostu dzwoni do szefa i tyle – zauważa Paula.
"Zrobiłaś zakupy? To je sobie nieś"
Związek z nie-Polakiem zupełnie inaczej wyglądał jednak u Marty, która przez 9 lat była w relacji z Holendrem. Sama twierdzi, że jej przypadek był ekstremalny.
– Poznałam go w Krakowie. Holandia nigdy nie była krajem, do którego marzyło mi się wyjechać. Z racji tego, że ja kończyłam studia, a on jeszcze musiał przebrnąć przez licencjat i magisterkę, wyszło tak, że to ja przyjechałam do niego – opowiada.
Partner Marty studiował i chciał skończyć studia, Marta zaczęła więc szukać pracy. Nie była to jednak bułka z masłem. – Niestety bez języka się nie dało, więc w ciągu prawie roku nauczyłam się holenderskiego i zdałam egzamin państwowy. Oczywiście nie przyszło mi to łatwo, to było bardzo dużo wysiłku, stresu, nerwów, nieprzespanych nocy, wypłakanych łez. W końcu udało mi się znaleźć dobrą pracę, on wtedy miał skończyć studia i też zacząć zarabiać – opowiada.
W międzyczasie się pobrali. Jednak codzienne życie z ukochanym nie było sielanką.
– Mój dzień wyglądał tak: rano wstawałam, nastawiałam kawę, jadłam sama śniadanie, opróżniałam zmywarkę, pakowałam się do pracy, próbowałam go obudzić przed wyjściem, brałam rower, jechałam pół godziny do pracy, potem 8 godzin pracy umysłowej po holendersku i pół godziny powrotu do domu. W domu on przed komputerem, ale zrobił przynajmniej zakupy na obiad. Gotowaliśmy obiad, jedliśmy przeważnie przed telewizorem, oglądając głupie seriale, potem chwila na posprzątanie i wieczorem głównie film na kanapie – wspomina Marta.
W weekendy Marcie udawało się namówić partnera na jakąś przejażdżkę na rowerze albo wizytę u znajomych. – Wielu ich nie mieliśmy, głównie jego rodzina. Ogólnie był ciężki do wyciągnięcia go z domu – mówi.
Jak twierdzi Marta jej mąż nie poczuwał się do domowych obowiązków. Z własnej inicjatywy raczej nic nie zrobił, ale kiedy Marta przyklejała mu kartkę z dokładną instrukcją na ekran monitora, to raczej stawał na wysokości zadania. – Mieliśmy podział pokoi do posprzątania, nawet to nie działało. Jak odkurzyłam koło niego, to podnosił łaskawie nogi – nie kryje irytacji.
Jednak to nie było najgorsze. Tym, co okazało się gwoździem do trumny ich związku, było skąpstwo męża Marty.
– Od początku jak zamieszkaliśmy razem, zaczął prowadzić tabelę wydatków. Wprowadzał do niej nawet drobne centy. Wszystko było podzielone 50:50. Ponieważ on przez długi czas nie pracował i ja płaciłam za wszystkie duże rzeczy, był u mnie na sporym minusie. Pracować nie mógł, bo kończył studia. Chyba je jeszcze do dzisiaj kończy. Na moje pytania w czym problem i jak mu pomóc, zawsze miał jakąś wymówkę. I wszystko było moją wina – denerwuje się Marta.
Jej mąż nie chciał na przykład kupić mieszkania ani samochodu, bo się "nie opłacało" i trzeba było czekać na "lepszy moment". – Oszczędzał grosze w supermarketach na promocjach, a wyrzucał duże pieniądze w błoto z powodu ciągnących się studiów i nic nie zarabiał – dodaje Polka.
W końcu jej cierpliwość się skończyła i postanowiła odejść od męża. Jak podkreśla, to wtedy wyszło szydło z worka.
– Śledził moje prywatne rozmowy, próbował włamać się na moje konto bankowe, wyrzucił mnie z naszego wspólnego mieszkania i pozwolił wziąć tylko ubrania, bo "resztę trzeba uczciwie podzielić". Do dzisiaj nie mam swoich rzeczy. Sprawa rozwodowa trafiła do sądu. Dowiedziałam się, że w Holandii jest coś takiego, jak alimenty partnerskie, czyli alimenty dla tej biedniejszej "połówki", w tym wypadku dla niego. Sprawa jeszcze się ciągnie – opowiada Marta.
A nie jest ona najłatwiejsza. Marta wyznaje, że urodziła się z wadą bioder i w roku jej odejścia od męża musiała przejść przez pierwszą operację wymiany biodra na sztuczne. – Powiedział znajomym, że zrobiłam to celowo, żeby to lepiej wyglądało w sądzie – oburza się.
To wszystko jest dla Marty nie tylko ciężkie, ale też wyjątkowo frustrujące. – Jestem zszokowana totalnym brakiem męskiego honoru. Przez emancypancję nie ma w Holandii za grosz dżentelmeńskiego szacunku dla kobiety. Chcesz kwiaty? Sobie kup. Zrobiłaś sobie zakupy, to sobie je nieś. Ten kraj jest ponadto bardzo mocno oparty na umowach i zasadach, które bardziej się liczą niż człowiek czy uczucia. Z emocjami ciężko sobie radzą. Faceci Holendrzy są swego rodzaju mniej lub bardziej zaawansowanymi autystami – mówi ostro.
Marta podkreśla, że jest świadoma tego, że jej przypadek był skrajny. – W Holandii są oczywiście dobrzy mężczyźni. Jednak wielu z nich jest niestety mniej lub bardziej podobnych do mojego byłego. Dlatego obecnie unikam Holendrów – podkreśla.
"Przyjaciółki zazdrościły mi gorącego Hiszpana"
Weronika była w związku z Hiszpanem. Poznali się w Polsce, pracowali w jednej firmie. On przyjechał tu niedawno z Madrytu i czuł się jeszcze zagubiony w tym "dziwnym, zimnym kraju", ona postanowiła wziąć go pod swoje skrzydła.
– Pomagałam mu w urzędowych formalnościach, w wynajmie mieszkania, uczyłam go języka. Od razu złapaliśmy świetny kontakt, chociaż przed długi czas byliśmy jedynie dobrymi przyjaciółmi. Wiedziałam, że on by chciał czegoś więcej, ale jakoś wtedy nie chciałam się z nikim wiązać – opowiada.
W końcu "uległa". Zostali parą, zamieszkali razem. – Na początku było świetnie, zachłysnęłam się szaleństwem i namiętnością. Jeździliśmy często po Polsce, on zabrał mnie do Madrytu, byliśmy na Bali. Mieliśmy dużo znajomych, zarówno Polaków, jak i obcokrajowców, bo nasza firma była zagraniczną korporacją. Chodziliśmy do restauracji, oglądaliśmy filmy – mówi Wiktoria.
Z biegiem czasu codzienne życie okazało się jednak trudniejsze, niż przypuszczała. – Nie wiem, czy chodziło o fakt, że z racji swojej narodowości był zupełnie inny od poprzednich moich partnerów-Polaków, czy po prostu o to, że mieliśmy zupełnie różne osobowości. On był dość porywczy i spontaniczny, niefrasobliwy, bałaganił, lubił nocne życie. Nie było dla niego też problemem pójść do restauracji i wydać 200 zł na obiad albo obudzić mnie w sobotę o 6 rano, wsadzić mnie do samochodu i pojechać na dzień nad morze – snuje swoją historię.
Jak wyznaje Wiktoria, przyjaciółki zazdrościły jej filmowego "gorącego Hiszpana". Jednak ją samą w końcu zaczęło to męczyć. – Kochałam go, był świetnym facetem: inteligentnym, zabawnym, romantycznym. Jednak ja byłam znacznie rozsądniejsza i spokojniejsza od niego, do tego uwielbiałam porządek i ład. Może włączył mi się "polski rozsądek" i "cebulactwo", a może to było moje wychowanie, w którym ważna była stabilizacja i liczono każdy grosz? – zastanawia się.
Po dwóch latach bycia razem rozstali się, on wrócił do Hiszpanii. – Brakuje mi go, nie ukrywam. Ale ten związek nie miał żadnych szans, wzajemnie już się męczyliśmy. Problem w tym, że na razie – a od rozstania minęło półtora roku – z nikim się nie związałam, bo... wszyscy inni mężczyźni wydają mi się nudni – wyznaje Wiktoria.
"Przeszedł na niego włoski stereotyp, że kobieta zajmuje się domem"
W mężczyźnie z południa zakochała się również Beata. Ze swoim partnerem Włochem jest już prawie 6 lat, mają razem dziecko. Mieszkają we Włoszech. Małżeństwem nie są, bo on powtarza, że swojej miłości nie musi udowadniać papierkiem i jest to zbędne. Chociaż Beata marzy o ślubie.
– Początki były magiczne, kolorowe. Fascynowała mnie ta różnica kulturowa, ciągłe wychodzenie z domu, jego temperament, również ten w łóżku – zaczyna swoją opowieść.
Jednak, jak to zwykle bywa, do drzwi zapukała codzienność. – Nasze charaktery ogromnie się różnią. Ja jestem chaotyczna, zwariowana, niezorganizowana, on jest bardziej ułożony i spokojny. Jednak w pewnym sensie się dopełniamy – podkreśla Beata.
Problemem są jednak codzienne obowiązki. – Na niego przeszedł ten włoski stereotyp, że facet pracuje, a kobieta zajmuje się domem. Tak go wychowano i często były i są to powody do kłótni. Do tego jego mama jest perfekcjonistką, więc on też tego ode mnie wymaga. Wychowanie dziecka idzie nam całkiem fajnie, bo w wielu rzeczach jesteśmy zgodni, jedyna bariera to właśnie to przekonanie, że jak facet pracuje, to nic innego już robić nie musi – mówi.
Beata przyznaje jednak, że teraz jest w kwestii sprzątania ciut lepiej, niż wcześniej. – Obecnie raz, dwa razy na tydzień posprząta. Ale ogólnie to za mało. Chociaż nie wymagam od niego za dużo, bo ma ogromnie męczącą i stresującą pracę – jest szefem kuchni. Pomału dochodzimy jednak do porozumienia, bo widzę, jak się przy mnie zmienia. Jesteśmy już te ponad 5 lat razem, ale teraz chyba mamy najlepszy moment – przyznaje.
"Nie rozumiał, dlaczego ciągle łykamy antybiotyki"
Beata wybrała mężczyznę z południa, a Magda – z północy. Od pięciu lat jest w związku z Duńczykiem, w tym roku wzięli ślub. Jesienią przyjdzie na świat ich córeczka. Na początku mieszkali w Niemczech, potem przenieśli się do Polski i tu zamierzają się zestarzeć.
– Co kraj, to obyczaj. Dwa różne swiaty, a jednak jeden: zimny Skandynaw i ciepła Polka. Jednak na poczatku było ciężko, wiele trzeba było tłumaczyć – mówi Magda. Jak bowiem podkreśla, życie z obcokrajowcem to ciągła praca.
– Musiałam wyjaśniać mu, dlaczego w Polsce jest tak, a nie inaczej, dlaczego ludzie robią to, a nie tamto. Tłumaczyłam, czym jedzenie w Danii różni się od tego w Polsce, dlaczego polscy kierowcy jeżdżą nerwowo i nie wrzucają kierunkowskazów, dlaczego z każdym przeziębieniem chodzimy do lekarza i ciągle łykamy antybiotyki, i tak dalej, i tak dalej – opowiada.
Jednak wysiłek był tego wart. Magda wyznaje, że jest dumna ze swojego sukcesu – dzięki niej jej partner, "zimny Skandynaw", bardzo się otworzył. Z kolei ona nauczyła się spokoju. – W tej zalatanej Warszawie, w której wszyscy żyją w ciągłym biegu, nauczył mnie jak żyć wolniej i praktykować duńskie hygge – mówi z uśmiechem.
Jakie rady ma Magda dla Polek będących w zwiazku z obcokrajowcami? – Jeżeli dwie osoby chcą być razem i będą walczyły o siebie, związek jest w stanie przetrwać i być wieczny. Czy to nie piękne, że każdy wnosi w relację coś nowego, nieznanego, coś czego druga osoba może się nauczyć? A jednocześnie można przesiąknąć życiem partnera, co też jest piękne – podkreśla.