Już nie tylko stres pourazowy, lecz także zwykła, ludzka starość dają się we znaki Johnowi Rambo. Nie zmienia to jednak faktu, że bestia nadal łaknie krwi złoczyńców. Choć już nie w wojennych realiach.
UWAGA! TEKST ZAWIERA DROBNE NAWIĄZANIA DO FABUŁY FILMU "RAMBO: OSTATNIA KREW".
Od premiery "Pierwszej krwi" minęło 37 lat, natomiast poprzednia część ukazała się ponad dekadę temu. W tak rozległym okresie można np. założyć rodzinę i przeżyć pierwszą komunię dziecka. Ewentualnie zabić 504 osoby, by w końcu osiąść na ranczu w Arizonie i zająć się ujeżdżaniem mustangów.
John Rambo jest stary. Napady lękowe wywołane stresem pourazowym wracają z grzmotami burzy i błyskami stroboskopowych lamp. Największemu zabijace Hollywood średnio już pomagają pochłaniane garściami tabletki sertraliny czy innych benzodiazepin.
Dni spędza w stajni, której zapach przeszkadza mieszkającej z nim Marii – byłej gosposi ojca Johna, której Rambo pozwolił zostać na ranczu. W nocy drąży rozległe tunele, zmieniając posiadłość w prawdziwy schron. Nie wiadomo tylko po co. Wypalona słońcem Arizona to przecież nie splamiony wojną Wietnam czy Birma. A widok z werandy to czysta sielanka.
I znów chodzi o to, że człowiek może wrócić z wojny, lecz bywa i tak, że ta pojawia się nagle z niezapowiedzianą rewizytą.
Na kłopoty John Rambo
Anioł śmierci z opaską na głowie, który strąca radzieckie helikoptery strzałem z łuku, już nie istnieje. Jego miejsce zajął na pół samotny kowboj, niosący pomoc tam, gdzie nie daje rady policja i inne służby ratunkowe. Tak jak w początkowej scenie, gdzie błotna lawina schodzi ze zbocza prosto na rodzinę, która zgubiła się w lesie.
W tym momencie filmu w oczach Johna pojawia się emocja, której nigdy nie spodziewaliśmy się w nich dojrzeć – strach. Strach idący w parze z niepewnością, że nie uda mu się nad wszystkiego kontrolować. Że nie będzie potrafił rozciągnąć swojego ściekającego krwią wrogów parasola bezpieczeństwa nad wszystkimi, na których mu zależy. Jak wtedy, gdy stracił Co Bao.
A w "Ostatniej krwi" Rambo ma o kogo walczyć. Na ranczo mieszka z nim wspomniana Maria, lecz prawdziwym oczkiem w głowie Johna jest Gabrielle – młoda dziewczyna, dla której emerytowany żołdak był tatą przez ostatnie 10 lat. Jej biologiczny ojciec jest zresztą powodem końcowej traumy Rambo.
Rambo McCallister
Całościowo John Rambo jest bardzo prostym i bardzo brutalnym filmem. Nie ma tu już zaplecza politycznego, to społeczne również wydaje się znikome. Co prawda jest bezwzględny kartel, który zmusza dziewczyny do prostytucji i to faktycznie cholernie poważny problem.
Sly przedstawił jednak Meksykanów bardzo jednowymiarowo – pomijam, że prawie wszyscy są zarośnięci jak Pirat Barnaba – są po prostu wulgarni i bezmyślni. Za to przemoc w filmie została pozbawiona jakichkolwiek filtrów. Widzimy na żywca wyrywane obojczyki i kolejne części ciała rozpruwane ogromnym, wojskowym nożem. Rambo wyciąga go równie często, co pudełka benzodiazepin w pierwszej części filmu.
Wiadomo, że na "Ostatnią krew" idzie się po to, żeby a) zaspokoić sentymenty; b) zobaczyć rozpierduchę. I w przypadku najnowszej produkcji Sylvestra Stallone'a sama rozpierducha wypełnia obie potrzeby. Będąc połączeniem "Kevina samego w domu" (to akurat warto zobaczyć) i "Indiany Jonesa i świątyni zagłady" jest czymś tak brutalnie dziwnym, że nie sposób oderwać od niej oczu.
"Rambo: Ostatnia krew" na pewno nie jest klejnotem w koronie, jeśli chodzi o filmy z wietnamskim weteranem. Sylvester Stallone mógł chociaż spróbować dodać trochę wartości do tej godziny czterdzieści bezmózgiej rozrywki. Jedzie też ostro na modnej popkulturze sentymentów.
Mimo to fani Stallone'a powinni pójść na ten film. Choćby po to, by wiedzieć, co stało się z ich ulubionym bohaterem po dekadzie nieobecności. Zwłaszcza, że John Rambo jest już stary.