W latach 80. ub. w. był współzałożycielem Gruppy, jednej z najważniejszych formacji artystycznych w Polsce. Absolwent Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, na której to z czasem został wykładowcą. Działalność artystyczną łączy z biznesową, prowadząc m. in. założoną w roku 1991 agencję komunikacji marketingowej Comminication Unlimited (to właśnie on stoi chociażby za słynnym hasłem "Pij mleko! Będziesz wielki"). Porozmawiajmy z Pawłem Kowalewskim o kondycji rodzimej sztuki oraz inwestowaniu w dzieła, które zapewniają nieśmiertelność.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Włączam dyktafon i już rozpoczynamy rozmowę...
Przecież to nie dyktafon, tylko smartfon. Proszę zwrócić uwagę, jak to urządzenie wpłynęło na nasze życie. Nie mówię tu wyłącznie o tym, że służy do nagrywania rozmów, wykonywania płatności czy nawigowania w miejscach, których nie znamy. Mówię o aparacie fotograficznym i kamerze, które mamy zawsze pod ręką.
To właśnie smartfon – w połączeniu z serwisami takimi, jak Instagram – przeobraził w artystów wiele milionów ludzi. Uwierzyli, że są twórcami sztuki wizualnej, mogącymi podbić cały świat. Wcześniej mogli podzielić się swoimi dokonaniami głównie z rodziną i przyjaciółmi.
Kolejny plus: dzięki rozwojowi technologii komunikacja stała się dwustronna. Jeszcze do niedawna niepodzielnie rządziła telewizja, która przekazywała nam swoje treści, mówiąc "taka jest prawda". Jak mogliśmy na nie zareagować? Co najwyżej pisząc list do stacji. Natomiast w internecie może pan być zarówno odbiorcą, jak i nadawcą. Mamy do czynienia z wyrównaniem się języków komunikacji.
To równie fascynujące, co powrót do języka obrazu – najpierw załamywaliśmy ręce, bo młodzież nie czyta i nie pisze. Później zaczęło się wysyłanie na potęgę SMS-ów, choć jednocześnie pojawił się problem dotyczący tego, że słowo pisane bywa niezbyt precyzyjne, że trudniej przy jego pomocy przekazać emocje.
Potem nasze telefony zaczęły rejestrować zdjęcia i filmy, tak więc przeszliśmy do komunikowania się w sposób wizualny. Lecz to przecież tak naturalne dla człowieka! Co robił pan, zanim nauczył się pisać? Na pewno rysował laurki z serduszkami. Mówimy tutaj o przekazywaniu emocji, które do pewnego momentu jest takie samo w przypadku dziecka z Polski, Chin, Stanów Zjednoczonych czy Pakistanu. To język uniwersalny; coś, co tkwi w naszej naturze.
Dopiero w pewnym momencie do gry wkracza edukacja, ta ogromna machina przystosowywania nas do życia w tej czy innej cywilizacji. Stara się sprawić, abyśmy zapomnieli tego wrodzonego języka i zastąpili go innym.
Proszę powiedzieć, czy wspominany rozwój technologiczny może w jakikolwiek sposób zwiększać zainteresowanie sztuką?
Jak najbardziej. Niegdyś spece od sztuki biadolili, że gawiedź masowo robi zdjęcia obrazowi "Mona Lisa", że gromadzą się przed nim tłumy, które pstrykają fotki, oczywiście z nieodzownymi lampami błyskowymi. Jednak w taki właśnie sposób tworzy się ikony kultury! Dzięki temu Gioconda stała się gwiazdą, a takowe są bardzo potrzebne. To dzięki nim coraz więcej "zwykłych" ludzi zaczyna oswajać sztukę, odczuwać potrzebę kontaktu z nią, przechodząc na kolejne etapy, w efekcie docierając do sztuki nowoczesnej.
Tej ostatniej wciąż boi się zbyt wielu ludzi, uznając ją za coś przeznaczonego wyłącznie dla wyrobionych elit. Ten lęk trzeba zmniejszać, a smartfony, Instagramy, tudzież inne Facebooki są tutaj narzędziami wręcz doskonałymi.
Lecz cały ten rozwój technologiczny nie sprawia, że czuje się pan bombardowany pseudosztuką w ilościach wręcz hurtowych?
Przecież takie rzeczy nie zaczęły się dziś albo wczoraj. O ile kontakt ze "sztuką wielką" zawsze zarezerwowany był dla jakiegoś tam odsetka ludzkości, to z jej niezbyt ambitnymi odmianami można było zetknąć się na każdym kroku. Wystarczyło wyjść z domu, aby po chwili trafić na jeden ze sklepów z pamiątkami, czasem górnolotnie nazywanych galeriami. Spacer po rynku miejskim czy nadmorskim deptaku skutkował zobaczeniem panów, którzy sprzedają obrazki na takim a nie innym poziomie artystycznym.
Jednocześnie nigdy nie brakowało chętnych na tego rodzaju "dzieła". Czy to złe? Moim zdaniem w żadnym wypadku. Przecież to fantastyczny dowód na istnienie odwiecznej potrzeby wprowadzania sztuki w nasze życie. Potrzeby tkwiącej w naturze ludzkiej głębiej, niż nam się wydaje.
Każdy ma prawo do kontaktu z takim artyzmem, który zaspokoi jego potrzeby. To dokładnie tak, jak z czytaniem książek: pan będzie zagłębiał się w twórczości Hannah Arendt, komuś innemu w zupełności wystarczy lektura pospolitego romansu. I nie można stwierdzać, że ta druga osoba postępuje niewłaściwie, ponieważ każda forma kontaktu z literaturą rozwija naszą wyobraźnię, stymuluje mózg oraz buduje pewną opowieść o nas samych.
Tak samo dzieje się w przypadku sztuk wizualnych – nawet jeżeli ktoś konsumuje treści uznawane za niezbyt ambitne, to świetnie. Pozostaje wierzyć, że nie pozostanie w tym punkcie na zawsze, że być może to zaledwie pierwszy krok w nauce czytania sztuki, po którym narodzi się głód czegoś głębszego, większego.
Co tracimy, pozostając na etapie, w którym owego głodu nie czujemy?
Bez sztuki można żyć, ba, można być człowiekiem szczęśliwym, inteligentnym i naprawdę wartościowym. Jednak trzeba mieć świadomość, że traci się wizję fragmentu swojej duszy, podstawową potrzebę zobaczenia siebie, swego wnętrza, lęków i marzeń. To niebywałe, ile siły jest w sztuce – nawet gdy nas denerwuje.
Bo pamiętajmy, że artyzm może, a czasami wręcz powinien, nas denerwować, wywoływać skrajne emocje. Dopiero gdy to pojmiemy, pojawi się chęć konsumowania rzeczy wielkich.
Czyli: zaczniemy rozumieć, że zachwycać może coś znacznie mniej oczywistego, niż jeleń na rykowisku – namalowany "ładnie", czyli możliwie realistycznie?
Poruszył pan tutaj dwa bardzo bardzo istotne wątki. Zacznijmy od owego "ładnie", gdyż jest to pojęcie bardzo szerokie i niejednoznaczne. Proszę spojrzeć na ciężarówki w Indiach, które masowo pokrywa się malunkami, światełkami, tudzież całym mnóstwem kolorowych ozdobników. Z perspektywy statystycznego Hindusa są ładne, lecz czy będą takie dla kochającego minimalizm Skandynawa? No właśnie, każdy ma swoje "ładnie".
Teraz kwestia realizmu, który wcale nie musi oznaczać jelenia na rykowisku. Zapewne pamięta pan, jak w roku 2000 Maurizio Cattelan umieścił w warszawskiej Zachęcie instalację "La Nona Ora", realistyczną i to bardzo. Przedstawiała Jana Pawła II, przygniecionego przez meteoryt, co sprowokowało do działania jakichś dwóch facetów – uznali to wszystko za bluźnierczą prowokację i zdjęli z papieża ów meteoryt. Czyli sztuka spełniła w tym przypadku swoją rolę: zdenerwowała, wywołała reakcję.
Niezmiernie ważne, aby coraz więcej Polaków zaczęło rozumieć, że w sztuce chodzi o wywoływanie emocji, a nie o to, aby było ładnie; oczywiście definiując owo pojęcie według naszej lokalnej estetyki.
Mógłby pan doprecyzować, jak wygląda?
Aby ją poznać, wystarczy wyjść na ulicę jakiegokolwiek polskiego miasta i rozejrzeć się wokół; poobserwować szyldy i porozwieszane wszędzie reklamy. To najlepsze dowody na to, że poziom tzw. kultury plastycznej jest u nas naprawdę niski. Pamiętajmy, że to wszystko nie zaczęło się w ostatnich latach czy nawet dekadach, w ten sposób ukształtowano wrażliwość wielu pokoleń.
Jeżeli 99,9 proc. Polaków, słysząc słowo "malarz", odkrzyknie "Matejko, natomiast odzewem na hasło "obraz" jest "Bitwa pod Grunwaldem", to mamy poważny problem. Skąd fenomen Matejki? Cóż, jak przystało na człowieka, w którego żyłach płynęła czeska krew, doskonale potrafił dopasować się do sytuacji. Wiedząc, że nasz naród kocha podniosłość podlaną patriotycznym sosem, zaczął tworzyć sceny rodzajowe idealnie skrojone pod polskie gusta, dzięki czemu zaczął być uznawany za najwybitniejszego z wybitnych. No a przecież mieliśmy twórców znacznie bardziej utalentowanych, że wymienię tylko Wyczółkowskiego i Wyspiańskiego.
Istnieje jakiś przepis na zmianę tego stanu rzeczy? Nauczyciele powinni mówić na lekcjach, że Jan Matejko jest przereklamowany.
Choć odpowiednia edukacja dzieci jest sprawą niezmiernie istotną, to czasami ją przeceniamy. Proszę pomyśleć: każdy z nas miał w czasach szkolnych matematykę, fizykę, biologię i chemię. Później ani pan, ani ja nie zajęliśmy się żadną z tych dziedzin na poważnie, wybraliśmy zupełnie inne zawody. Tak więc, co po latach pozostało nam z wiedzy zdobytej na tamtych lekcjach? Jakieś strzępki.
Tak samo jest z edukacją plastyczno-estetyczną: jak najbardziej warto dbać o nią już u ludzi bardzo młodych, jednak równie istotne jest utrwalanie pewnych rzeczy przez całe życie. Rozumiem przez to przenikanie się sztuki z innymi dziedzinami życia, o jej obecności w przestrzeniach, które kształtują wyobraźnię rodaków.
Niezmiernie ważne, abyśmy uświadamiali sobie, że artyzm wpływa na niemal wszystko, co widzimy wokół siebie. Przecież to właśnie sztuka kreuje np. modę czy też współtworzy motoryzację – samochody takie jak Bugatti czy Ferrari nie stają się obiektami pożądania wyłącznie dlatego, że są szybkie. Znaczna część ich fenomenu polega na tym, iż to rzeźby na kołach.
Jednak chyba najważniejszy jest wpływ sztuki na architekturę. Tę dobrą architekturę. Zbyt mało osób zdaje sobie z tego sprawę, a jeszcze mniej ma świadomość tego, jak taka właśnie architektura może wpływać na całe państwa, zmieniać ich status na arenie międzynarodowej.
Posunąłbym się do stwierdzenia, że gdyby Australia nie zafundowała sobie Sydney Opera House'u, do dziś pozostałaby kolonią brytyjską, bo jedynymi budynkami, jakimi mogłaby się szczycić, byłyby wiktoriańskie domy z XIX wieku. Dopiero w momencie, gdy w największym mieście tego kraju zbudowano coś, co stało się symbolem, sytuacja zmieniła się diametralnie. Oto jedna z historii o sztuce, która zmienia świat.
Jeżeli wrócimy z Antypodów nad Wisłę, to...
... możemy popodziwiać budynki będące dowodami na to, że coś się jednak zmienia na lepsze. Proszę spojrzeć na zachwycający gmach Filharmonii w Szczecinie, rewelacyjny przykład odwagi, którą dała nam sztuka. Choć jeszcze ważniejszy moment dopiero przed nami: niedługo – nareszcie – powstanie stołeczne Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Nie będę nawet narzekał na to, że większość polityków nie rozumie nawet, po co Polsce taki obiekt, a przedsięwzięcie udało przeforsować się na zasadzie "wszędzie mają coś takiego, więc niech będzie – zróbmy to i u nas". Liczy się wyłącznie to, że tego rodzaju instytucje przynoszą wymierne korzyści, z których najważniejszą jest to, że zwiększają rozpoznawalność kraju, budują jego markę.
To moment, w którym zaczynam w pełni rozumieć, dlaczego odnosi pan sukcesy również w świecie biznesu, zaprzeczając stereotypom artysty bujającego w obłokach, oderwanego od rzeczywistości.
Od dawna żyję w dwóch światach, jednak w żaden sposób nie kolidują one ze sobą, ba, doskonale się uzupełniają. Opowiem panu pewną historię z czasów moich studiów: sytuacja materialna – która była, mówiąc delikatnie, nienajlepsza – sprawiła, że wspólnie z kolegą zacząłem malować jakieś banalne akwarelki, czyli rzeczy, które można szybko i łatwo sprzedać.
Pewnego dnia pojechaliśmy z nimi do Kazimierza i wystawiliśmy się na chodniku. Choć sprzedawały się naprawdę dobrze, to nigdy nie powtórzyłem czegoś podobnego. Uznałem, że znacznie lepiej oddzielić sztukę, czyli moje sacrum, od "zarobkowego profanum". Że mogę robić cokolwiek – nawet tłuc kamienie albo pracować w fabryce – byle tylko nie iść na żaden kompromis jako artysta. Okazało się, że to świetny pomysł, dzięki któremu nigdy nie musiałem nikomu schlebiać, błagać o zakup mojej twórczości. Nieprawdopodobny komfort dla osoby tworzącej sztukę.
Czy z biegiem lat nie zaczął się pan zmieniać z artysty, który prowadzi interesy w biznesmena, który sztuką zajmuje się wyłącznie dla kaprysu, w przerwach pomiędzy zarabianiem kolejnych sum pieniędzy?
Nie, sztuka była, jest i będzie dla mnie numerem jeden, natomiast działalność biznesową traktuję wyłącznie jako pewien dodatek do życia artysty. Nawet na moment nie zapominam o tym, że wyłącznie sztuka może zapewnić nieśmiertelność, czyli coś, o czym marzy absolutnie każdy człowiek, nawet najbardziej zagorzały ateista.
Gdy zapytam, czym zajmował się Henry Tate, nie zdziwię się, jeżeli nie będzie pan wiedział. Otóż był przedsiębiorcą w branży cukrowniczej. W ten sposób zbudował majątek, który umożliwił mu stworzenie wspaniałej galerii. Inny przykład: kim był Peter Ludwig, stojący za Muzeum Ludwig w niemieckiej Kolonii? Fabrykantem wyrobów czekoladowych. Ci ludzie przeszli do historii dzięki sztuce, nie pieniądzom. Te drugie stały się jedynie środkiem, który miał to ułatwić.
Mała dygresja, choć związana z tematem, który poruszamy – wie pan, co stało za ogromnym sukcesem Ameryki po II wojnie światowej, co umożliwiło jej przeobrażenie się w tak wielką potęgą gospodarczą?
Podejrzewam, że to pytanie z gatunku tych podchwytliwych...
Sztuka abstrakcyjna. To ona zaczęła pokazywać wielkość i nieprawdopodobną moc tego kraju. Dodajmy, że mówimy tu o prężeniu muskułów na wyrost, bo przecież Stany były wówczas państwem zakompleksionym kulturowo, cierpiącym na brak tożsamości.
W pewnym momencie zaczęły tam powstawać obrazy wielkie, również w sensie dosłownym. Kupowali je – za wielkie pieniądze – przedsiębiorcy snujący wizje wielkiego mocarstwa, a następnie wieszali w swych wielkich gabinetach.
Tak, wiem, że dziś wszystko to brzmi nieco śmiesznie w kontekście hasła "Make America great again", lecz to właśnie dzieła artystów takich jak Jackson Pollock albo Frank Stella pozwoliły Stanom Zjednoczonym uwierzyć w siebie, pójść do przodu. Sądzę, że sztuka dała temu krajowi więcej, niż przemysł czy też biznes.
Dodajmy, że ogromna część ludzi mających dobre wyczucie biznesowe kocha sztukę abstrakcyjną. Dlaczego? To osoby, które poszukują wyzwań i nie lubią rzeczy całkowicie ukończonych, a tego rodzaju dzieła mają nieskończenie wiele interpretacji.
Prowadzenie interesów to działalność twórcza. To nie gotowanie z książką kucharską w dłoni, gdzie wystarczy precyzyjnie trzymać się przepisu, aby osiągnąć świetny efekt. W biznesie potrzebna jest zarówno odpowiednia wiedza, zdobyta na studiach lub podczas lektury literatury fachowej, jak i wyobraźnia oraz intuicja; czyli dokładnie te same cechy, bez których nie można być artystą.
Czy równie trudne i złożone jest inwestowanie w sztukę?
To coś znacznie łatwiejszego, niż się powszechnie uważa. Wystarczy tylko troszeczkę zainteresować się tematem. Gdy posiądziemy odpowiednią wiedzę, bezproblemowo ocenimy, na jakiego artystę postawić; kto jest pewniakiem, którego twórczość z biegiem lat będzie zyskiwała na wartości.
Problemów może narobić sobie jedynie osoba wyjątkowo nierozważna, chcąca połączyć niewielki wkład finansowy z chęcią ogromnego zysku. Wiadomo, każdy chciałby kupić coś za 10 zł, a za dekadę mieć z tego 1000 zł. Stąd właśnie bierze się popularność aukcji z młodą sztuką. Lecz takie inwestowanie przypomina już nieco grę w Totolotka.
Żeby nie było, bardzo szanuję dokonania wielu artystów, którzy dopiero debiutują. Są wśród nich osoby, którym kibicuję i wierzę, że za jakiś czas ich talent zostanie doceniony na całym świecie. Jednakże, aby się tak stało, muszą przetrwać, znieść ogromne ciśnienie. Nie mówię tu wyłącznie o kwestiach materialnych, o tym, że artysta – nawet najbardziej oderwany od rzeczywistości – również musi coś jeść. Chodzi także o to, że im lepiej poznajemy każdy zakamarek naszego mózgu i duszy, im wrażliwsi się stajemy, tym bardziej egzystencja boli.
Rozróżniam 2847 kolorów – wie pan, jak ciężkie z mojej perspektywy jest obserwowanie świata? To straszne obciążenie. Bycie artystą przypomina buty, które wyglądają przepięknie, lecz czasami są niewygodne.
A jak pięknie prezentuje się polski rynek sztuki? Czy to branża jakkolwiek poważna?
Byłbym niepoważny, stwierdzając, że to rynek niepoważny całkowicie, lecz w porównaniu z Europą Zachodnią mamy do czynienia z wielką niedojrzałością. Aczkolwiek wszystko rozwija się dynamicznie i zmierza w dobrą stronę. To wątek, który moglibyśmy rozwijać godzinami, tak więc skupię się na rzeczy najważniejszej: Polacy coraz lepiej rozumieją fakt, że wydawanie pieniędzy na sztukę jest najlepszą z możliwych form inwestowania.
Nie chodzi tutaj wyłącznie o myślenie na zasadzie: kupię obraz albo rzeźbę i nerwowo wyczekuję, kiedy przyniesie mi wielokrotny zysk. Mówię raczej o zwiększaniu się świadomości faktu, iż kupując sztukę, tak naprawdę... jej nie kupujemy, lecz jedynie wypożyczamy na jakiś czas. Stajemy się jej opiekunami na maksymalnie jakieś tam kilkadziesiąt lat, czerpiąc radość kontaktu z nią, po czym pieczę zaczynają sprawować następne pokolenia. I tak przez kolejne stulecia, bądź wręcz milenia.
Jak uniknąć pułapek zastawianych przez hochsztaplerów, tworzących bańki spekulacyjne wokół pewnych twórców?
Tego rodzaju przypadki wyrządziły rynkowi handlu sztuką wiele zła, a więc nauczył się na nie reagować i dziś podobne zagrywki są skuteczne jedynie na krótką metę. Zaznaczmy, że wbrew pozorom podobne sytuacje nie są powszechne. Na przykład w ciągu ostatnich trzydziestu lat – a tyle ma w miarę dojrzały rynek w Polsce – miały miejsce zaledwie parokrotnie.
Inwestowanie w dzieła Gruppy chyba nie należy do szczególnie ryzykownych posunięć?
Od lat 80. zdrożały mniej więcej pięćdziesięciokrotnie, tak więc to całkiem niezła lokata kapitału. Czasami wręcz dziwię się widząc, jaką cenę na aukcji osiąga mój obraz albo rysunek; zwłaszcza biorąc pod uwagę to, za ile niegdyś go sprzedałem. O ile w ogóle wziąłem jakiekolwiek pieniądze, a nie dałem ich w prezencie.
Oczywiście nie mam o to żadnych pretensji. Przecież jeżeli zamiast swojego dzieła wręczyłbym koledze butelkę wódki, to wypilibyśmy ją i... nie byłoby żadnego wspomnienia (śmiech). Znacznie lepiej, jeżeli po latach znajomy monetyzuje ten podarek, dzięki czemu może kupić sobie albo mnóstwo butelek wódki, albo rzeczy znacznie bardziej potrzebne do życia, jeżeli jego sytuacja materialna nie jest najlepsza.
Na ile groźne staje się osiągnięcie wysokiego statusu materialnego? Czy rację ma Kazik Staszewski, mówiący niegdyś, że artysta głodny jest o wiele bardziej płodny?
Ja jestem zarazem i syty, i płodny. Tak więc nie zgodzę się z owym stwierdzeniem jednoznacznie. Owszem, sukces może psuć, człowiek może zacząć zmierzać w stronę komercji, stać się miękki. Lecz wcale nie musi. Twórcą bezkompromisowym można być niezależnie od warunków, w jakich się żyje.
Przechodząc do warunków "politycznych". Pańskie studia na ASP pokryły się ze stanem wojennym, w latach 80. twórczość Gruppy była solą w oku zarówno dla władz PRL-owskich, jak i Kościoła. Artyście łatwiej działać w sposób bezkompromisowy, gdy ma naprawdę konkretne powody do buntu?
Rzeczywiście, doprowadziliśmy do bezprecedensowego sojuszu komunistów z duchownymi, denerwowaliśmy jednych i drugich (śmiech). Lecz nie chodziło tutaj o tanie prowokacje; po prostu: robiliśmy to, co uważaliśmy za słuszne, nie przejmując się tym, w jakim czasie żyjemy. A był to czas niewygody totalnej...
Łatwo byłoby wtedy wykorzystać konflikt pomiędzy owymi instytucjami, skłaniając się ku jednej z nich. Lecz zawsze dokonywaliśmy wyborów ostrych, mieliśmy w sobie pewną zadrę. Oczywiście, byli także artyści, którzy wybrali inną, bardziej wygodną drogę. Niedawno na Facebooku zobaczyłem, jak pewien znajomy z dawnych lat chwali się swoją wystawą, zorganizowaną pod koniec lat 80. w Zachęcie, czyli miejscu, które my w czasach PRL-owskich bojkotowaliśmy.
Ja nigdy nie starałem się wpasować w żaden dwór, choć przecież ułatwiłoby to życie. Cóż, sztuka dworska istniała zawsze, lecz nigdy nie czułem pokusy przynależenia do jakiejkolwiek koterii; niezależnie od tego, czy mówimy tutaj o dworze liberalnym, prawicowym czy jakimkolwiek innym.
Proszę zwrócić uwagę, że dziś wszędzie mówi się o ekologii, tak więc nagle pojawiło się całe mnóstwo artystów, którzy – wyczuwszy odpowiednią koniunkturę – tworzą rzeczy poświęcone problemom naszej planety. Zaznaczam, że owe problemy są mi naprawdę bliskie, a wątki ekologiczne można znaleźć w mojej twórczości – tyle, że poruszałem je z prawdziwej potrzeby serca, w czasach, zanim stało się to modne.
Na koniec przetestujmy stopień pańskiego przywiązania do pieniędzy oraz sztuki. Hipotetyczna sytuacja: w budynku wybucha pożar, a pan może pan zabrać wyłącznie jedno z wiszących tutaj dzieł. Czy wybór padnie na coś, co jest po prostu najdroższe?
W tym przypadku sprawa jest prosta, gdyż najukochańszy element mojej kolekcji jest zarazem najkosztowniejszy. Mówię tu o litografii "Two Flags" Jaspera Johnsa, czyli artysty, którego kocham bezgranicznie. Tak więc uciekam właśnie z nim, choć nie będzie to przedsięwzięcie zbyt łatwe, bo mówimy o dziele ciężkim i dużym (śmiech).