"W trzy miesiące zarobisz tyle, ile przez całą kadencję". Oto metody, którymi PiS może wyrwać Senat
Karolina Lewicka
15 października 2019, 14:36·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 15 października 2019, 14:36
Nie tak to miało być. Senat, który wymyka się z rąk Jarosława Kaczyńskiego, to sytuacja, która musi budzić frustrację prezesa. Bo oto wraca ów znienawidzony "imposybilizm” - chciałoby się znowu szybciutko przepchnąć ustawę, a tu telefon do Karczewskiego nic nie da! Może trzeba będzie czekać tydzień lub nawet miesiąc, a potem jeszcze w Sejmie odrzucać poprawki senatorów. Katastrofa. Ale właściwie dlaczego, skoro ostatecznie i tak będzie, jak chce PiS, bo ma większość sejmową?
Reklama.
Dlatego, że PiS jest ugrupowaniem, które dąży do maksymalizacji władzy. Polega to przede wszystkim na przejmowaniu instytucji przez obsadzanie ich "swoimi”, zgodnie z leninowską zasadą, że "kadry są wszystkim”. Na czele zdobytych urzędów Kaczyński stawia postaci całkowicie dyspozycyjne i pozbawione autonomii (a często także kompetencji i osiągnięć), choćby "odkrycie towarzyskie” w Trybunale Konstytucyjnym.
Państwo za PiS funkcjonuje w oparciu o wolę polityczną jednego człowieka. Na tym polega ów imposybilizm - trzeba coś zrobić, ale okoliczności, procedury i przepisy prawne powodują, że jest to trudne lub trwa dłużej. Normalne i naturalne w warunkach demokracji, ale nie teraz. Bo teraz obowiązuje nie norma abstrakcyjna generalna, ale decyzja tego, kto ma władzę. I tak to przy Wiejskiej szło, duch Carla Schmitta się unosił, ale właśnie się skończyło.
Oczywiście, PiS podejmie próbę odzyskania kontroli nad Senatem, wychodząc z założenia, że każdego można albo przekupić albo zastraszyć. Na razie wicerzecznik partii, Radosław Fogiel, eufemistycznie zapewnia, że jeśli któryś z senatorów opozycji chciałby zasilić biało-czerwoną drużynę, to "kijem gonić nie będziemy”.
O tym, jak działa w takich sytuacjach partia rządząca opowiadała mi posłanka opozycji na przykładzie sejmiku województwa mazowieckiego - PO z ludowcami mają w nim przewagę jednego głosu. Między wyborami samorządowymi a pierwszym posiedzeniem PiS próbował wszystkiego - np. do radnego odzywał się znienacka - od lat niewidziany - kolega ze szkoły i proponował spotkanie, a podczas kurtuazyjnej kawy odsłaniał karty, oferując zmianę barw partyjnych i posadę w państwowej spółce. "W ciągu trzech miesięcy zarobisz tyle, ile przez cała kadencję sejmiku” - zachęcał.
Do innego delikwenta, który akurat przebywał w sanatorium, wysłano delegację. Delikwent przezornie nie zszedł na dół na rozmowę. Inny radny znalazł podsłuch w swoim samochodzie, zgłosił to na policję. Badano oświadczenia majątkowe i przyglądano się życiorysom, szukając haków. Ostatecznie na Mazowszu się nie udało, ale wyszło na Śląsku z radnym Wojciechem Kałużą. Teraz opozycja pyta samą siebie, czy "Kałuży” nie ma przypadkiem wśród senatorów.
Oficjalnie i KO i PSL i SLD ręczą nie tylko za swoich członków, ale i za senatorów niezależnych, w większości związanych z Platformą. Ale pewności nie ma nikt. Jeśli zaś nic się nie zmieni, i opozycja przejmie Senat, to wyzwaniem będzie utrzymanie żelaznej dyscypliny. Wszyscy pamiętamy słynne posiedzenie poprzedniej kadencji, na którym zabrakło pięciu głosów, by postawić Zbigniewa Ziobrę przed Trybunałem Stanu. Nie głosowało 9 posłów PO (zapomnieli o Beacie Sawickiej) i 7 SLD (zapomnieli o Barbarze Blidzie). Nieudacznicy - śmiał im się Ziobro w twarz tuż po.
Opozycja - w starciu z karnym wojskiem PiS - często sprawia wrażenie pospolitego ruszenia. Raz się uda, innym razem nie. Ktoś ma katar, ktoś jest obrażony na przewodniczącego swojego ugrupowania, inny był na mieście i nie zdążył na czas. Jeśli Senat ma stanowić opozycyjne okopy św. Trójcy, będzie musiał działać inaczej. Bo tego, że senatorowie PiS będą mieli stuprocentową frekwencję podczas głosowań, możemy być pewni. Na razie PiS próbuje ugrać cokolwiek w sprawie marszałka. Zdaniem sekretarza stanu w KPRM, Łukasza Schreibera, zgodnie z dobrymi zasadami marszałka Senatu powinno wskazywać zwycięskie ugrupowanie.
Nagle też Marek Jurek zachęcił PiS do podjęcia rozmów z ludowcami i zgłoszenia na marszałka Senatu kandydatury Jana Filipa Libickiego. Senator Libicki, który teraz zdobył mandat pod sztandarem zielonej koniczynki, wcześniej był w PO, a jeszcze wcześniej, przez wiele lat w... PiS-ie. Być może uznano go za rokującego do kolejnej wolty. PSL może się na to złapać, mile połechtany możliwością kierowania Senatem.
Faktem jest, że KO chciała już dziś zgłosić kandydaturę Bogdana Borusewicza, który marszałkiem Senatu był przez 10 lat, ale ostatecznie się z tego wycofano, by nie stawiać PSL-u i Lewicy przed faktem dokonanym. Bo choć te ugrupowania mają zaledwie - trzech i dwóch senatorów - to jednocześnie spore ambicje i wrażliwość. Czas, że warunki dyktuje Schetyna się skończył - oznajmił już Michał Kamiński (senator z PSL, wcześniej z PO wypchnięty przez... Grzegorza Schetynę). Rozmowy zaplanowano na czwartek, KO, która ma 43 senatorów, chce bezwzględnie forsować któregoś ze swoich senatorów. Niewykluczone, że opozycja nie zmarnuje szansy, by od razu się pokłócić.
Także w czwartek - na kontynuację posiedzenia sprzed kilku tygodni - zbierze się Senat mijającej kadencji. Wprawdzie KO zaapelowała do PiS o jego odwołanie, ale to głos wołającego na puszczy. Najzabawniej zabrzmiał jednak sam prezes Kaczyński, który ogłosił, że "w Senacie jest pole do kompromisu i współpracy”. Może nawet PiS wróci do idei pakietu demokratycznego. Oczywiście, obowiązującego tylko w Izbie Wyższej.